Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niém a urządzeniem pokoika dla nieznajomego lokatora? Cóż to jest, że ono mówi dzisiaj tą swoją dziwną, niezrozumianą mową? Czyż ono odtąd zawsze będzie bić tak niespokojnie?...
Były to pytania, które sobie Terenia skrycie zadawała, ale na które odpowiedzieć nie mogła.
Stanęła na środku pokoiku i zamyśliła się. Spojrzała po pustych ścianach i zapytała siebie w duchu:
— Czémże to te biedne i puste ściany przyozdobić, aby lokator, raz je ujrzawszy, już z nich nie wyszedł jak tego chce babunia?... Gdyby tu były jakie makaty lub złote obicia, to co innego... ale to białe wapno kogoż przynęci i zatrzyma?... Któż zechce tutaj zamknąć sobie świat cały, aby przez to okienko tylko trzy dachy widział?...
Smutno zrobiło się Tereni przy tych myślach. Ale cóż robi, trzeba przecie przystroić ten pokoik!...
Powiedziawszy to sobie, wzięła się zaraz do pracy, nie tracąc czasu na próżne żale. Najprzód potrzeba było okienko czémś przyozdobić, aby ta ozdoba chód w części pokrywała widok dwóch brzydkich kominów, które tuż przed okienkiem z sąsiedniego dachu sterczały. Na to była zaraz rada pod ręką. Znalazła się w przyniesionych rupieciach babuni jakaś stara, wełniana materya. Zręczne paluszki Tereni udrapowały tę materyę