Przejdź do zawartości

Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— W tym samym jestem wypadku, co ty kochany Hektorze, odparł z uśmiechem podkomorzyc, z tą tylko różnicą, że dla mnie dzień dzisiejszy nie jest feralnym i że nie stryj ale ciotka moja przyjechała do miasta!
Uśmiechnęli się, uściskali i poszli daléj osobnemi drogami, jeden na lewo drugi na prawo.
Za kilka minut spotkał Hektor podczaszyca, który biegł co tchu naprzód.
— A mości podczaszycu, zawołał Hektor, toś nie w trybunale? Wszak to godzina roków...
— Ach! Przeklęci palestranci! Szukałem mego patrona... odparł przytomnie podczaszyc... a gdzież ty biegniesz?
Hektor dał mu tę samą odpowiedź, co podkomorzycowi, podczas gdy tenże podobną odpowiedź dawał w bocznéj ulicy Achilowi, z którym się tam spotkał.
Zdawało się, że po tych przypadkowych spotkaniach rozbili się przyjaciele na wszystkie strony miasta, i że już dzisiaj więcéj z sobą się nie obaczą. Jeden poszedł na wschód, drugi na zachód, trzeci na północ, a czwarty na południe. Trudno było o bardziéj różne kierunki dróg na bożym świecie.
Za dziesięć minut wtoczyła się zamknięta dorożka na ulicę Rymarską. Zwolniała coraz mniéj biegu, wreszcie stanęła przy pierwszéj kamienicy na Lesznie. Starannie ufryzowana głowa wychyliła się z doróżki i re-