Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z Terenią prócz kilku słów zamienionych z nią w sieni, nic więcéj nie mówił. Nie miała ona dla niego żadnego interesu. Cała jéj powierzchowność wskazywała, że ta miliona nie ma, o którym rozeszły się wieści, Było mu nawet jakoś nie na rękę przyznać się do jéj kuzynostwa, nie wiedząc wcale jakiego mu kiedyś męża zaprezentuje. Ale nieubłagana szambelanowa przedstawiła go jako kuzynka, a podkomorzyc długo się krztusił, nim tę pigułkę połknął.
Gdy już byli na ulicy, ozwała się szambelanowa.
— I cóż porabiasz w Warszawie mości podkomorzycu? Oj bieda to dla nas teraz bieda!... Ale cóż robić! Dawniéj było inaczéj! Były fortuny, to też nie umieliśmy ich szanować. Wszystko poszło z szumem i hukiem, ale poszło!
Podkomorzyc nie umiał i nie chciał na to nic odpowiedzieć. Była to materya delikatna. Westchnął tylko.
— Znałam dobrze nieboszczyka ojca, prawiła daléj szambelanowa, był to człowiek dobry i gościnny, to téż wszystko poszło i zostały tylko długi. Cóżeście z tymi długami zrobili? Wszak już majątku żadnego nie macie!
— Długów nieco popłaciło się — cedził przez zęby podkomorzyc, przeklinając szatana-kusiciela.
— A w końcu wam nic nie zostało! Wiem, wiem!...