Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zbudzić! Jak trworzliwie patrzy na szeleszczącą gałązkę drzewa, którą wiatr porusza, nie wiedząc, że dziecię jéj śpi!... A tych dwanaście, wzajemném uściskiem splecionych dziewic z mgły i eteru — ten szalony, nieubłagany wir tańcujących godzin — jakże smutno patrzą one w tym tańcu, że każdy ich obrot część życia ludzkiego stanowi, który policzony będzie!
Im więcéj wpatrywał się w ten obraz, tem więcéj przywiązywał się do niego, tem boleśniejszą była mu myśl, że wkrótce z nim się rozstanie, że odda go prawdopodobnie w ręce żydowskie, które nie będą wcale wiedziały, jaki to klejnot!
A obraz ten co raz więcéj przemawiał do niego. Zdawało mu się, że tam mógł widzieć całą duszę Tereni, jak ona powoli rosła i uszlachetniała, zacząwszy od biesiadujących na dole ludzi prozaicznych, aż do powietrznych rusałek w obłokach... Zdawało im się, że kto takie postacie z takiem przejęciem się tworzy, ten od skończonego dzieła wstaje lepszym i zacniejszym!... A to wszystko tworzyła, choćby nawet naśladując ja kiego mistrza — Terenia!
Nie, z tym obrazem nie mógł się rozstać. To byłby grzech śmiertelny!...
Bernard wstał i kilka razy przeszedł się po pokoju. Twarz jego wyrażała jakąś walkę wewnętrzną.
Po chwili wyjął kluczyk, otworzył małą szkatułkę