Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Złożyła ręce jakby do modlitwy, podniosła duże, łzami błyszczące oczy do nieba i zawołała:
— Bóg, który patrzy na walkę biednéj kobiety, walkę o ten ideał, którego przeczucie wlał w jéj serce. Bóg inaczéj będzie ją sądzić, niżeli sądzi świat powszedni! On wie sam jeden, z jaką ofiarą przychodzi jéj szukać tego ideału na ziemi, ile razy potrzeba nie raz szukać w błocie jak konchy z perłą, a jeżeli ludzie na jéj rękach błoto obaczą, wydają zaraz wyrok nielitościwy!... Oni myślą, że kobieta tylko dla błota tam poszła... Ileż to zaparcia się potrzeba w takim razie, jakiéj potęgi pragnienia tego ideału, aby odwagi nie stracić! A jeśli złudzona fałszywym blaskiem kobieta, zamiast perły na dnie mętnéj wody pochwyci jaki płaz podły, który się jéj ręki uczepi, czyż wtedy odrzucając go i sięgając powtórnie, ma być skazaną na wieczne milczenie dla tego, że się dała fałszywym blaskiem złudzić. Czyż przeto utraciła prawo już do szukania i pragnienia ideału którego jeszcze nie znalazła?...
Podkomorzyc słuchał pułkownikowę z pewnem zadowoleniem. Była to mowa kobiety, która wychodzi po za konwencyonalne granice salonu. Jakiekolwiek ono było, ale było życie, była namiętność. Ozwał się z uśmiechem.
— Ze słów pani mogę wnosić, że w tych pięknych obrazach o życiu i walce kobiety, mam niejaką rolę.