Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nicznych teoryi życia, nie mieli nawet w sobie tyle poczciwego instynktu, aby wstąpić w szeregi wojska narodowego. Wybladli i głodni woleli wycierać salony warszawskie i z dnia na dzień przemyśliwać o grożącém jutrze. Mimo to miny ich na pozór oznaczały ludzi dostatnich fortun, a marzenia ich przewyższały niejednego milionera.
I dla tych ludzi była dzisiaj pora bardzo korzystna. Wielu z nich, nie mając swego żywota niczem namarkowanego, pogodziło się z nowym stanem i przeszło w intratną służbę do przeciwnego obozu, mając za podwładnych tych, którzy pod Sammo-Sierra szli na mordercze baterye. Inni w inny sposób starali się przyjazną sytuacyę exploatować.
Jeżeli zaś któremu z nich Opatrzność proste nogi dała i na tułowie twarz nie bardzo szpetną osadziła, ten uważał już siebie za uwolnionego od wszelkiéj pożytecznej pracy. Potrzebował tylko te nogi i tę twarz starannie pielęgnować, wierząc silną wiarą Turka, że za nie powinien bez żadnéj pracy dostać znaczną fortunę z dodatkiem żony.
I bardzo logicznie rozumowali sobie podobni spekulanci. Według ich wyobrażeń czasy prawdziwych zasług dla kraju, które to zasługi zawsze sowicie zaszczytami i fortuną wynagradzane były, bezpowrotnie minęły. Nie było więc nadziei, aby czémś można było podtrzy-