Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

To spostrzeżenie podrażniło w nim całą jego duszę. Postanowił zmierzyć się z podczaszycem i był pewny że go pokona.
Pierwéj na wieczorkach u szambelanowéj był prawie biernym spektatorem. Słuchał co podczaszyc opowiadał, i cieszył się z jego konceptów wraz z innemi. Słuchał go gdy grał lub śpiewał, lub patrzał na jego obrazki. Teraz spostrzegł, że nowy lokator zaczął go oskrzydlać. Terenia tylko jego słuchała i nim się bawiła.
Postanowił więc wyprzeć go z zajętego stanowiska. W rozmowach potrzebujących nauki i rozległych a gruntownych wiadomości, nie było to trudnem. Podczaszyc mógł wprawdzie o wszystkiem mówić, ale wiadomości jego były powierzchowne, a często nawet fantazyą sztukowane. Bernard był tutaj wyższym. To téż na tem polu rozpoczął nielitościwą walkę. Walka udawała mu się wybornie. Podczaszyc pobity często kapitulował, a szambelanowa wtedy z tak dziwnym uśmiechem patrzała na Bernarda, jakby myśli i zamiary jego odgadła.
Pobity jednak na tem polu, miał podczaszyc kryjówkę, na któréj Bernard już mu nic zrobić nie mógł. Siadał bowiem do klawikordu i grał lub śpiewał. Wtedy Bernard biedny kapitulował i widział na swoje udręczenie, jak muzykalne uszko Tereni chwytało z roskoszą tę szeroką mowę dwojga dusz...