Miały to być najpiękniejsze chwile jéj życia. Od świata oddzielał ją, grób, z poza tego grobu, w którym mieściło się wszystko, co miała najdroższego w życiu (i wierzyła w to) patrzała smutno przez łzy na świat ponętny i ruszała melancholijnie głową, że za jego ponętami nie pójdzie, bo grób ją przedziela...
Znalazł się nowy bohater, który tego grobu się nie uląkł, śmiałą nogą na piersiach nieboszczyka stanął i o serce prosił... Pułkownikowa wskazała na grób, mówiła jak wielką jest ofiara, którąby światu przynieść miała... i wzbiła się wreszcie do wysokości téj ofiary — i upadła w ramiona nowego adoratora!...
Jakże mocno po takiéj ofierze biło jej serce... jakże trwożliwie oglądała się poza siebie, czy nie obaczy cienia zabitego nieboszczyka, któremu wierność do końca życia poprzysięgła... jakże, drogą była każda z takich chwil, zdobytych łzami, rozpaczą, trwogą i wyrzutami sumienia?...
Dzisiaj miała pułkownikowa lat czterdzieści, ale się do nich nie przyznawała. Była wzrostu niskiego i nadzwyczaj żywego temperamentu. Miała oczy piwne które ustawicznie w około biegały. W toalecie używała wiele sztuki i znała doskonale wszystkie jéj tajemnice. Twarz jéj była zawsze mocno wybielona.
Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/160
Wygląd
Ta strona została przepisana.