Strona:Zacharjasiewicz - Milion na poddaszu.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kandelabry. Z tego zakrytego stanowiska patrzał z uwagą na siedzącą naprzeciwko parę. Zdaje się, że widok téj pary mocno go zajmował, bo nic nie pił i nic nie jadł.
Podczas wieczerzy kilka razy usiłował podkomorzyc zawiązać dłuższą rozmowę z swoją sąsiadką, ale nigdy się mu to nie udało. Albo sąsiad z prawéj strony przeszkodził temu, którego pułkownikowa ciągle do rozmowy wyzywała, albo sama znalazła sposobność odwrócenia swojéj uwagi na co innego.
Podkomorzyc widocznie był teraz zmartwiony. Także nic nie jadł i nic nie pił. Zamyślał się często, a gdy go kto zapytał o co, to podobny był do tego, co się dopiero ze snu budzi. Odpowiedzi dawał krótkie z widoczną niechęcią.
To trwało przez całą wieczerzę. Po wieczerzy wzięła pułkownikowa starościnę pod rękę i już się więcéj nie rozdzieliły. Podkomorzyc robił co mógł, aby znowu pułkownikowę na czerwoną kanapkę zaprosić, ale to mu się już nieudało. Na cały wieczór była dla niego pułkownikowa stracona. Podkomorzyc widocznie zły chodził sam jeden po salonie.
Wreszcie zaczęli się goście rozjeżdżać. Pułkownikowa weszła do przedpokoju. Za nią pospieszył podkomorzyc. Podał jéj białe futro, odprowadził aż do karety, przy karecie jeszcze coś mówił... i z czołem zmarszczonem wrócił do salonu. Podczaszyc usta-