Magnat (Rodziewiczówna, 1921)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Magnat
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie piąte
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MARIA RODZIEWICZÓWNA
MAGNAT
POWIEŚĆ
WYDANIE PIĄTE
LWÓW-POZNAŃ 1921
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO




POZNAŃSKA DRUKARNIA I ZAKŁAD NAKŁADOWY T. A., POZNAŃ







I.

Marzec z deszczem, śniegiem i wichrem szalał nad dworem Kubackim. Drzewa się gięły i jęczały, dachy skrzypiały na oborach, wszystko, co żyło, ludzie i bydlęta pozaszywało się w pościel lub słomę, nawet suka rządcy, najczujniejsza, nie szczekała pod oficyną, ale, tuląc się do drzwi, leżała, przerażona szałem przyrody. Noc była okropna i trzeba było bohaterstwa, by się za próg wychylić.
Jednakże, gdy zegar w izbie wybił dwunastą, rządca się przebudził i zaraz zerwał się z łóżka.
Chwilę walczył ze snem i ze zmęczeniem dnia poprzedniego, potem się wzdrygnął, słysząc wycie wichru, wreszcie zrezygnowany do obowiązku, począł się odziewać pociemku, by nie zbudzić matki, śpiącej w sąsiedniej stancji.
Naciągnął buty, jeszcze mokre od wieczora, kożuszek, poszukał czapki, latarni, wyjął z pod poduszki pęk kluczów i na palcach wyszedł do sieni.
Tu już wicher hulał w najlepsze, ledwie mu dozwolił zapalić świecę w latarni. Za drzwiami suka, usłyszawszy pana, zapiszczała radośnie i gdy otworzył, wpadła mu pod nogi. Razem z nią pęd wichru zatamował mu prawie oddech.
— Idź do stancji, Warta! — rzekł łagodnie do suki, czując, że drży cała.
Ale gdzieżby Warta odstąpiła swego chlebodawcę. Polizała mu rękę i wybiegła pierwsza.
Wyszedł i on na swą zwykłą codzienną inspekcję i przedewszystkiem zagwizdał na nocnego stróża. Odpowiedział mu wicher szyderczym chichotem.
Naiwny też rządca, aby mniemać, że stróż na taką porę jest gdzieindziej, niż w kuchni, przy piecu. Światełko latarni ruszyło przez podwórze, do obór, skrzypnęły drzwi, rządca zajrzał w słomę, pastucha nie było. Już chciał wracać i szukać go w czworakach, gdy jakiś jęk bydlęcy rzucił go w stronę. Tam zaplątana w łańcuch dusiła się krowa. Odmotał ją, pomógł wstać, przeszedł z końca w koniec oborę, obejrzał każdą sztukę uważnie i wyszedł. Mijając spichlerz, usłyszał jakiś łoskot i ujrzał drzwi tylne niezamknięte. Ruszył tedy na górę, brząkając kluczami, zamknął je. Obszedł wkoło stodołę, obejrzał zamki bram, wstąpił do stajni» i owczarni i wszędzie znalazł mniejszy lub większy niedozór. Gniew jego wzbierał. Tak okrążywszy całe gumno, skierował się ku czworakom. Wszystko spało, nigdzie światła. Otworzył jedne drzwi na prawo i krzyknął:
— Michał, do obory mi zaraz! Bedrycha omal się nie udusiła. Niechno się trafi jaki wypadek, będę wiedział, kto winien, piecuchu jeden! Marsz!
Zwrócił się do drzwi lewych i dalej ciągnął:
— Marek! Stróżujesz ty dobrze pieca! Nie wyniosą go, jestem pewny! Ale twoją pensję stróżowską wyniosą ci z księgi sztrafy! Czemu brama od szopy niezamknięta?
Zaruszało się na prawo i lewo, a on dalej szedł korytarzem i znowu drzwi otworzył.
— Panie Owsiński, czemu to drzwi od spichlerza stoją otworem? Zamknąłem je sam tym razem, ale drugi raz nie zamknę.
Senny głos odpowiedział ze środka:
— Musiał je wicher otworzyć. Ja zamknąłem, jak Boga kocham!
— Tak też pan Boga kochasz! A wy, Ćwiartuki, dlaczego wydajecie fornalom owies niewiany, bez miary. W stajni pełne żłoby!
— A dalibóg nie dawałem! — odparł drugi głos.
— Więc wam ukradli. Jeszcze lepiej. Poto stoicie, jak wiecha w stodole!
Zatrzasnął drzwi i wyszedł z czworaków.
Za nim pogoniły z czterech ust pobożne życzenia:
— Bodaj cię najjaśniejsze pioruny! Bodajś ręce i nogi pokręcił! Bodaj cię tak po śmierci czart nosił! Bodajś oślepł!
Pomimo szczerości tych życzeń, rządca zdrów i cały stanął na swym ganku.
Z czworaków wyszedł pastuch i stróż, a dążąc ku oborom, wylewali resztę żółci.
— A pies przeklęty! Siedm skór-by z człowieka obdarł i jeszcze mu byłoby mało. Niechno pani umrze, to weźmie zapłatę. Będzie mu za wszystko! Niechno starej nie stanie, psami go synowiec wyszczuje.
— A stara podobno źle — mówił lokaj.
— Niedługo naszej męki. Przebędziemy przybłędę.
— Onże podobno też krewny starej.
— Przypisał się do bogaczki. Z łaski wzięła, bo zdychał z głodu z matką. A teraz, jak się wypasł, pana udaje. Synowiec go nie cierpi! Schudnie bestja prędko, jak trzeba będzie na chleb zarobić samemu, zamiast nami orać!
Zniknęli za węgłem. W czworakach, w stancji pisarza i gumiennego rozległa się też rozmowa:
— Dalibóg zamknąłem! Ten łotr pewnie łże, byle mieć okazję do łajania.
— Djabeł go nosi w taki psi czas! — dodał gumienny.
— Pewnie się wcale nie kładł, ino się włóczył od Marcysi do Małgosi. Porządny człowiek, jak się w dzień napracuje, śpi jak kamień, ale jak się kto na szpiega i szelmę urodzi, to djabeł w nim siedzi i gna! Wychowaliśmy sobie dopiero dręczyciela!
— Dosłuży się on nagrody. Stara ledwie żyje, a sukcesor wyżenie go natychmiast.
— Może mu stara co zapisze.
— Chyba, toć liże jej nogi i pełza, jak pies.
— A nas traktuje, jak chamów. Choć my takie same sługi płatne, jak on.
— Oho, fanaberja hrabska, a goły, jak bicz!
— Żeby mu kto raz za nas oddał, toby spokorniał. Ale wszyscy tchórze.
— To czemu pan nie spróbujesz pierwszy? — szyderczo wtrącił gumienny. — Pan też szlachcic.
— Właśnie dlatego nie chcę na takim szpiegu rąk walać.
— I jeszcze pytanie, czyby mu pan dosięgnął do twarzy.
Pisarz umilkł i po chwili obadwa zasnęli.
Rządca tymczasem wrócił do stancji, zawołał za sobą Wartę i zabierał się do odpoczynku.
Obudziła się jednak matka, zakaszlała, stękając:
— Czy to ty, Olek?
— Ja. Na gumno chodziłem.
— A co słychać w pałacu?
— Nie wiem. Zapewnie spokojnie, kiedy mała nie przyszła. Niech mama śpi!
Zapanowała cisza. Wicher na dworze szalał i śnieg z deszczem bił o szyby, słychać było niekiedy trzask łamiących się gałęzi. Rządca zasnął snem kamiennym, spokojny teraz do rana.
Śniło mu się jakieś polowanie, krzyki, naganki, granie ogarów, strzały. Wtem się ocknął.
To Warta ujadała u okna, w które ktoś stukał, a matka wołała:
— Olek! Olek! Wstawaj! Ktoś się dobija.
Zerwał się, przystąpił do okna. Drobna postać tuliła się do ściany, stukając w szybę.
— To mała z pałacu! — rzekł.
— Otwórz jej żywo! Mój Boże, pewnie nieszczęście! — odparła matka, zapalając zapałkę.
Rządca odział się znowu, mrucząc:
— Jak ma być koniec, niech będzie! Już mam dosyć tego życia! Cicho, Warta! Swój!
Otworzył drzwi i wpuścił do stancji dziewczynkę drobną, czarną, otuloną szalem.
— Cóż tam? Pani gorzej? — spytał.
Ale dziewczynka biegła do drugiej stancji, chlipiąc i dysząc.
— Pani Kalinowska! Pani umiera! Kazała posłać po księdza zaraz i panią woła! Niech pani zaraz idzie! Ja się boję sama wracać!
Dziecko się trzęsło ze strachu i zmęczenia; usiadła w progu na kuferku, chlipiąc.
Kalinowska ubierała się prędko. Syn wyszedł, by wyprawić bryczkę po księdza.
— Jakże się to stało? Mów! Toć z wieczora dobrze zjadła i zasnęła.
— Ja nie wiem! Ja spałam przy łóżku na ziemi. Aż tu czuję, że mnie pani uderza pantoflem po twarzy, więc się zerwałam. Kazała zapalić świecę. Siedziała w łóżku bardzo straszna i woła: Poślij po księdza, zawołaj Kalinowską, prędzej, ja zaraz umrę! Więc poleciałam.
Kalinowska już była gotowa. Otuliła się szalem i wyszły. Na progu spotkała syna.
— Wyślę zarazem depeszę do Wojewódzkich! — rzekł.
— A toć zabroniła ci wczoraj.
— To i cóż? Kiedy umiera, to mój obowiązek uprzedzić spadkobierców. Po śmierci nie przemówi, że to ona broniła, a żywi powiedzą, żem ja intrygował.
— A jak się jej polepszy, to się jej narazisz i nic ci nie da. Zobaczysz!
— A niech tam! Krzyw chodzić nie umiem, a nie da, to i owszem. Będę wykwitowany z długu wdzięczności i wolny!
— I nędzarz! — mruknęła stara.
— A niech tam! — powtórzył swoje zwykłe słowo z zuchwalstwem wielkiej siły i młodości.
Kobieta nic nie rzekła więcej, bo się wkoło poczęli ludzie budzić i wychodzić; poszła w stronę pałacu, a za nią, jak cień, dreptała dziewczynka.
Generałowa Wojewódzka, magnatka, dziedziczka dóbr i kapitałów, wdowa bezdzietna umierała.
Żyła za długo dla synowca, który się postarzał, oczekując w Warszawie, na miernej posadce — miljonów.
Generałowa nienawidziła wogóle wszystkich ludzi, a w szczególności rodziny męża, jak jego nienawidziła za życia, nie mogąc mu darować mnogich niewierności i marnotrawstwa jej własnej fortuny.
Wiedziała, że ubóstwiał bratowę, że się z nią naśmiewał z żony, że majątkiem jej opłacał fantazje i zbytki tamtej. Gdy umarł, rozpoczęła zemstę.
Patrzyła z radością, jak brat mężowski zbankrutował, daremnie błagając ją o pomoc; cieszyła się, gdy syn jego w ciągłym niedostatku wegetował na marnej posadce, nie dała im nigdy szeląga, nie przyjęła nawet w gościnę.
Rozwinął się w niej egoizm i sknerstwo, podejrzliwość i niewiara. Nie miała faworytów, ani przyjaciół, rządziła wszystkiem sama.
Z czasem jednak poczuła starość, bezsilność i wtedy sprowadziła do Kuhacza daleką, ubogą krewną, wdowę, z synem wyrostkiem. Dla wdowy zdało się to szczęściem i przyszłością świetną dla syna. Istotnie, generałowa posyłała go do szkół, potem na praktykę agronomiczną zagranicę i wreszcie uczyniła go rządcą swych rozległych dóbr. Wdowa tymczasem wysługiwała się, ile sił, znosząc złe humory, wypominanie dobrodziejstw i służebne stanowisko.
Wilgotną miała stancję w oficynie i ordynarję niewielką, sama uprawiała ogród, sama doiła krowę, kupioną za oszczędzone przez wiele lat pieniądze.
A jednak niegdyś Kalinowska była też dziedziczką i panią, tylko wielka pożoga uczyniła ją nędzarką-wdową. z synaczkiem kilkomiesięcznym.
Z pożogi tej wyniosła siłę bohaterstwa i cześć u ludzi. Szczyciła się swą biedą i dobrze wychowała syna, żeby się i nim mogła szczycić.
Aleksander Kalinowski miał teraz dwadzieścia pięć lat i wypłacał się generałowej za koszt nauki, służąc, jak on to pojmował, uczciwie!
Przed kilku laty generałowa sprowadziła jeszcze jedną krewną ubogą, sierotę, dziecko.
Biedactwu temu najcięższy los przypadł w udziale, Bo ciągłe towarzystwo nieznośnej dziwaczki. Bywała bezustannie gderana, musztrowana, często bita, używana do wszelkich posyłek, posług, kozioł ofiarny złych humorów, kaprysów i dolegliwości magnatki. Musiała znosić, bo nie miała nikogo na świecie, nikt nawet dobrze nie wiedział, skąd przybyła, a była za mała i słaba, by uciec, za harda, by się poskarżyć.
W pałacu, oprócz niej i starego lokaja, nikt nie mieszkał, generałowa nie znosiła innej służby, dziwaczała z każdym dniem gorzej.
Od pewnego czasu codzień pisała i paliła testament, zatroskana jednem, by synowiec nic nie dostał; wzywała nawet rady prawnika.
Ten radził rozdać kapitały za życia, dobra obciążyć bankowym długiem, aby stały się ciężarem spadkobiercom.
Na to generałowa nie mogła się zdecydować. Rozstać się z pieniędzmi było nad jej siły. Miała przeświadczenie, że obdarowani opuściliby ją natychmiast na pastwę choroby i śmierci, i z niczem odprawiła doradcę.
Raz zawołała do siebie Aleksandra Kalinowskiego i, grożąc mu laską, którą się podpierała, rzekła:
— Jestem coraz słabsza, prędko umrę, nie chcę nic dać Wojewódzkim, nie chcę ich widzieć, ty tego pilnuj, bo jeśli się ośmielisz ich uwiadomić, nie dam i tobie nic i wyklnę.
Rządca, chłopak smukły, piękny, silny, o twarzy zuchwałej i śmiałej, jeden tylko śmiał jej czasem zaprzeczyć, lub wypowiedzieć własne zdanie. Patrzył jej w oczy nieustraszenie, obraz siły i szlachetności wobec niedołęstwa i uosobienia złości.
— Pani rozkazywać, mnie słuchać! — odparł. — Nie dlatego to uczynię, aby mi pani co dała, ale dlatego, że w domu pani ja nie gospodarz. Ale ani się lękam, że mi pani cofnie łaskę, ani się klątw boję, bom prawy. Moja rzecz dobytku i roli pilnować, poza tem niczem się nie zajmuję.
Rzecz dziwna; generałowa znosiła jego zuchwałą mowę. Sierota drżała, słuchając, Kalinowska bladła, magnatka się uśmiechała. Może ją te szorstkie słowa bawiły, jak coś rzadkiego. Ona bo słyszała tylko pochlebstwa lub lękliwe potakiwania. I oto zachorowała i miała umrzeć.
Rządca, wyprawiwszy depeszę i konie po księdza, już się nie kładł spać, siedział na zydelku pod piecem i gotów na każde wezwanie z pałacu, rozmyślał nad swoją dolą.
Marzeniem tego ptaka, z gniazda wyrzuconego, był własny kęs ziemi i powrót do sfery, w której się urodził. Nie używać mu się chciało, nie panować, ale wrócić do towarzystwa i stosunków, z których wyszedł, odzyskać swe miejsce w świecie. Nie pogardzał, nie wstydził się swej biedy i podrzędnego stanowiska, ale nie uważał go za własne.
Był jak przechodzień w przydrożnej oberży, nie żył ze współoficjalistami, nie obcował z nimi, bo czuł, że tu nie pozostanie, ani się z nimi zżyje i że są tak zdemoralizowani, iż nie zdołałby ich do siebie podnieść. Nie zrozumieliby go nawet.
Do wyzwolenia rachował potrosze na legat Wojewódzkiej zapewne, ale przedewszystkiem rachował na siebie. Opętany swą ideą, stał się skąpcem, z pensji składał grosz do grosza, obywał się bez tytuniu, bez cieńszego ubrania, bez najmniejszej fantazji i marzył na początek o małej dzierżawie.
W okolicy znał wszystkie folwarki, obrachował je, ocenił, o jeden już nawet traktował z właścicielem.
Teraz już targu dobije. Żeby mu Wojewódzka zapisała trzy tysiące rubli, więcej nie żądał, i dniaby jednego tu nie pozostał. Poszedłby na swoje! Na swoje! I uśmiech ogarniał mu twarz surową.
Matka-by znowu gniazdo miała na stare lata, jegoby nie stawiano narówni ze wszystkimi złodziejami ekonomami, nie wstydziłby się za kolegów, nie wymawianoby mu łaski, za którą płacił i płacił pracą, a był posądzony, że czyni to przez pochlebstwo i rachunek.
Żeby najkrwawsza bieda na swojem, lżej będzie, niż tu, w takiej fałszywej pozycji.
Rachował swoje zasoby. Posiadał na zdobycie świata pięćset rubli, dwie krowy, klacz, Wartę, trochę statków i silne postanowienie zwycięstwa. Uspokoiło go marzenie, aż ramionami ruszył lekceważąco.
A gdyby nawet Wojewódzka nic nie dała! Nieechta! Poradzę sobie i sam. Nawet lepiej! Nie będą mi ludzie kłuć w oczy spadkiem!
Wnet jednak się zastanowił. A matka?
Jej czas odpocząć! Dla matki trzeba legatu!
Tymczasem ranek się uczynił, wicher nieco zwolniał, na podwórzu ruch się rozpoczął. Rządca wziął klucze i wyszedł.
A właśnie i ksiądz wjeżdżał we wrota.
Gdy rządca wrócił do mieszkania na śniadanie, zdziwił się, widząc matkę w kuchence.
— Cóż tam słychać? — zagadnął.
— Lepiej. Po Sakramentach zasnęła. Zostawiłam małą Józię na straży i przyszłam ciebie nakarmić.
— To możem zawcześnie depeszę wysłał?!
— Wysłałeś? Poco? Czyś oszalał?
— Mała mówiła, że umiera, posłali po księdza. Myślałem, że czas.
— Cóżeś uczynił? Co będzie, gdy oni zjadą.? Co ona powie? Kto się ośmieli ją o tem uwiadomić? Ach, Olek!
— Kto? Ja jej powiem! Zaraz pójdę i powiem. Wielka rzecz! Wstyd, czy hańba? Ja nie chcę na koniec mojej tu służby dostać nazwę intryganta i złodzieja. Ona niech pilnuje swoich pieniędzy, a ja swego honoru!
Nie chciał jeść, ni czekać, cały wzburzony. Zmusił matkę, że poszła z nim natychmiast do pałacu dowiedzieć się, czy generałowa śpi i czy może go przyjąć.
Generałowa obudziła się rzeźwiejsza, zażądała rosołu i nawet niezwykle uprzejmie zagadała do Józi. Właśnie wtedy Kalinowska weszła.
— A, dzień dobry! Przychodzisz mnie nawiedzić już, otóż nie, żyję jeszcze. Poczekajcie trochę! — rzekła chora, z grymasem szyderczym.
— Syn mój chciałby się z panią widzieć — odparła Kalinowska.
— A on czego może chcieć? Niech wejdzie! Ciekawy pewnie, czy wyglądam konająco.
— Warto się było proboszczowi fatygować dla takiej poprawy! — pomyślał Aleksander, wchodząc.
Generałowa popatrzyła na niego.
— No i cóż tam? — spytała szorstko. — Pewnie potrzebujesz pieniędzy?
— Nie. Tylko muszę oznajmić, żem wysłał depeszę o chorobie pani do pana Wojewódzkiego.
Generałowa, jak ruszona sprężyną, siadła na posłaniu ze strasznie wykrzywioną twarzą, odtrąciła talerz i Józię, klęczącą przy łóżku.
— Kruków sprowadzasz, żeby moje zwłoki dziobały! Za życia chcecie rozpocząć ucztę! Ty, ty! Ile ci obiecali za to, za coś mnie sprzedał? Macie mnie już za trupa, mój dom za swój! Poczekaj, ja ci za to zapłacę! Ja jeszcze nie trup! Ja tu pani! Józia, daj mi pugilares z szuflady. Prędzej, słyszysz! Świecę zapal! Daj tu, trzymaj!
Ręce jej, drżące, twarz zmieniona złością, oczy zabiegłe krwią, były przerażające.
Kalinowscy patrzyli, zdjęci wstrętem i zgrozą.
Stara otworzyła pugilares, dobyła dwa arkusze papieru i urągliwie im pokazała.
— Patrzcie, to mój ostatni testament, wasze legaty ot, macie!
I przytknęła do świecy.
Płomień ogarnął, papier, trzymała go, aż się zwęglił i cisnęła im pod nogi.
Potem porwała drugi arkusz i potrząsnęła nim w stronę Aleksandra.
— A to, wiesz co? Informacja dla Aleksandra Kalinowskiego. A wewnątrz: Schowanko, gdziem umieściła moją gotówkę! O, tu ono wskazane! Masz, ty nic nie dostaniesz, a tamci niech szukają. Mieli być na twojej łasce, teraz ty będziesz na ich łasce, jakieś sobie wybrał. A oni niech szukają, niech szukają! A teraz precz z moich oczu, zdrajcy! Idźcie do swoich nowych dobrodziejów! Jak z głodu pomrzecie pod płotem, będę się w grobie cieszyć. Precz! Ja jeszcze nie trup! Ja tu pani! Józia, daj mi kropel! Oni mnie dobili!
I upadła na poduszki, wyczerpana wybuchem. Kalinowska chciała ratować, ale syn wziął ją za rękę i pociągnął.
— Chodźmy, rachunki tu nasze skończone. Pokwitowano nas, jesteśmy wolni — rzekł dość głośno, aby generałowa mogła słyszeć.
I wyszli, zostawiając magnatkę samą.




II.

Wojewódzcy, otrzymawszy depeszę, pożyczyli u znajomych kilkadziesiąt rubli i wyjechali pierwszym pociągiem wszyscy, to jest mąż, żona, córka i syn.
— Nareszcie! — było ich pierwsze słowo i zaraz potem: — Jedźmy wszyscy co rychlej, żeby dopilnować całości. Ten Kalinowski tymczasem kradnie, co sam może i innym kraść pozwala, by go nie wydali.
I pani, bardzo praktyczna, każdemu wydzielała robotę.
— Ty, mężu, zajmiesz się prawnemi formalnościami: ty, Stasiu, obejmiesz nadzór nad inwentarzami, spichlerzami; my z Kostunią dopilnujemy domu.
Staś najmniej chciwy i żartowniś z natury, jeden bez zapału jechał i rolą swą się nie zachwycał.
— To dopiero będzie niespodzianka, gdy wieść okaże się przedwczesną, i ta quasi nieboszczka spotka nas żywa na progu, z laską w ręku!
— Jak możesz żartować w ten sposób? Ten Kalinowski nie bez racji do nas się odzywa. Czuje, gdzie jest wschodzące słońce! — wtrącił ojciec.
— No, to nie racja. Jeśli obrał generałową, to tak bardzo o nas się nie troszczy. No, i testamentu pewnie też się nie boi. Dopilnuje swego interesu.
— Z tym się porachuję! — mruknął Wojewódzki zajadle.
Jednakże żart Stasia rzucił cień na ich szczęście. A jeśli generałowa wyzdrowiała...
Ale już po drodze otrzymali pocieszającą wiadomość.
O śmierci miljonerki wiedziano już na trzy powiaty wokoło. Na ostatniej stacji spotkali konnego z Kuhacza, który wysyłał do nich drugą depeszę.
Najęli pocztę, obrażeni mocno, że nie znaleźli koni, i ruszyli po złote runo.
W pałacu generałowa spoczywała na katafalku w wielkiej sieni wchodowej, wśród zieleni i światła. Śmierć i jej nawet wygładziła i uspokoiła twarz, starła złość, wyszlachetniła rysy.
Kilka kobiet czuwało przy zwłokach, na drzwiach do dalszych pokojów błyszczały pieczęcie.
Wojewódzki ledwie spojrzał na zwłoki, obejrzał się, szukając, komu-by się przedstawił.
Właśnie w progu stanął Kalinowski, którego dzwonek pocztowy objaśnił, kto jedzie.
— Jestem Wojewódzki, synowiec nieboszczki. Chciałbym się widzieć z rządcą tutejszym.
— Ja jestem. Co pan rozkaże?
— Proszę mi dom otworzyć.
— Posłałem po wójta. Natychmiast przyjedzie. Zaraz po zgonie, w obecności dwuch świadków, popieczętować kazałem sprzęty, spisać inwentarz i zamknąłem dom! Oto są klucze!
— Więc mam tu czekać na wójta?
— Nie inaczej. Państwo się chwilę pomodlą.
Staś, pomimo katafalku, uśmiechnął się na widok obrażonej miny rodziców.
Wojewódzki spojrzał pogardliwie na rządcę i rzekł do żony
— Wejdźmy do ogrodu!
Pani zacięła usta i, przechodząc obok Kalinowskiego, rzuciła wzgardliwie:
— Mogliście rachować, że przyjedziemy i przygotować trochę uprzejmiejsze przyjęcie. Było-by to dyplomatyczniej.
Na opaloną twarz Kalinowskiego uderzyła krew.
— Ja tu już nie służę, ani dyplomacji nie potrzebuję! — odparł zmienionym głosem. — Strzegę prawa, a nie uprzejmości!
— Ja wolę tu czekać, niż szukać kataru po błocie — rzekł Staś, zostając na ganku.
O parę kroków od niego stał Kalinowski, patrząc na drogę ku wsi. Staś, po chwili wahania, zbliżył się do niego.
— Pan pozwoli się przedstawić! — rzekł grzecznie, uchylając kapelusza.
Wymienił nazwisko. Rządca dotknął czapki, powiadając swoje.
— Może pan krewny Adama Kalinowskiego — ironicznie wymienił Staś — znanego sportsmena i bogatego panicza w Warszawie?
— To mój stryjeczny brat — odparł spokojnie Aleksander.
— Dziwna rzecz, że on mi o panu nie wspominał — równie ironicznie ciągnął tamten.
— Bo należę do takich ubogich krewnych, co nie szukają bogatych, ani ich potrzebują. Nie zna mnie, ale będzie wiedział, kto jestem, gdy go pan spyta. Ojciec jego wyniósł się za Bug i tam dobra nabył. Mój ojciec został z tej strony i stracił dobra i nawet życie. Nazywał się jak ja, Aleksander.
Patrzył wciąż na drogę, mówił obojętnie. Nie chodziło mu o przekonanie tego panicza.
— A pan już tu oddawna? — zagadnął Staś.
— Jestem od dwunastu lat, służę od pięciu.
— Podobno, że generałowa była straszna baba.
— Nie mnie ją sądzić! Była moją dobrodziejką.
— A wójta ani śladu. A te pokoje nieopalane od kilku dni. Kobiety i stary się rozchorują. A mnie, licho wie, po co tu wlekli. Mógłby mnie pan ugościć u siebie, na folwarku.
— Mam matkę, a dwa tylko pokoje. Nie chciałem nawet proponować, matka słaba.
— Dużo też tu znajdujemy inwentarza? — trochę urażony, urzędowym tonem spytał Stanisław.
— Pięćset sześćdziesiąt sztuk, wedle ostatniego obrachunku z wójtem po śmierci pani generałowej.
— Pan bardzo przezornie postąpił, ale taka ścisłość na stemplu nam się odbije! Czy pan już ma inną posadę?
— Nie, już służyć więcej nie będę!
— A no, zapewne. Stara musiała pana zabezpieczyć.
— Nie, legatu żadnegom nie dostał. Należy mi się tylko półroczna pensja.
— Oho, jeszcze są zaległości?
— Nawet spore, bo ostatniemi czasy grosza nie można było ubłagać, a krescencję sprzedała na pniu i wzięła zgóry pieniądze.
— Ładny spadek! Starzy się ucieszą, jak się dowiedzą. No, ale gotówka gruba być musi.
— Zapewne; nie wiem. Nieboszczka trzymała kasę sama.
— Wyobrażam sobie, jak ją musieli okradać.
— Któżby? Nawet służby przy sobie nie trzymała. Stary, głuchy lokaj i dziewczynka sierota, wychowanka.
— Że też jej nie zarżnęli! — roześmiał się panicz.
— Otóż i wójt jedzie! — odetchnął z ulgą Kalinowski.
Zeszedł z ganku na spotkanie urzędnika, i posłał gapiącego się chłopca do ogrodu po nowych dziedziców.
Rozpoczęły się urzędowe formalności, legitymacje, prawne ceregiele. Z wyżyn katafalku uczestniczyła temu zapomniana już generałowa.
Znienawidzeni spadkobiercy zajęli jej dom, rozgościli się, dawali rozkazy, ona czekała cierpliwie, aż się nacieszą, wszystko obejrzą, posilą się, wypoczną i na końcu pomyślą, by jej dać grób, gdzie już nikt o niej nie wspomni.
Kalinowski, pożegnawszy wójta, wrócił do sieni, rozbudził drzemiące stróżownice zwłok, poprawił świece i, słuchając głosów z głębi domu, z goryczą pomyślał. Coraz większy ogarniał go wstręt do tych Wojewódzkich, którzy nawet nie zachowywali pozorów ludzkich elementarnej delikatności.
Za drzwiami pierwsza była jadalnia, tam się posilano, wcale się sąsiedztwem zwłok nie krępując; słychać było brzęk porcelany i szkła, gniewne wybuchy pani, śmiech Stasia, rozkazy pana. Służby już się znalazło pełno, każdy biegł skarbić sobie łaski na przyszłość. Rządcy już nikt nie słuchał, w gospodarstwie był bunt i rozprzężenie. Żeby nie pieczęcie, strach prawa, rozkradzionoby gumna i obory.
Do wszystkich poprzednich niechęci do Kalinowskiego przybyła ostatnia, że im kraść nie dopuścił. On, o uszak wsparty, pasował się sam z sobą.
Iść tam do nich, niewołany, przypomnieć pogrzeb, czy odejść do mieszkania i zbierać graty do przeprowadzki? Plany jego przyszłości zupełnie się zmieniły, nie było legatu, nie będzie dzierżawy. Jego zasobów nie było dość na mały folwarczek. Postanowił tymczasem wynieść się do miasteczka, matkę umieścić na kwaterze, a samemu szukać czegokolwiek po świecie. Niewesołe miał przed sobą jutro — z łaski generałowej.
Tu się wzdrygnął, bo go tknęło sumienie, że nie był lepszy od tych za drzwiami, myślał tylko o sobie.
Ruszył się, drzwi otworzył, wszedł do jadalni.
Rodzina właśnie skończyła przekąski, pili herbatę.
Wojewódzki, gdy go ujrzał, skinął głową.
— A co tam? Może pan jeszcze co nam ma zabronić? — rzekł rozdrażniony.
— Chcę spytać, co będzie z pogrzebem?
— No, a cóż? Zapewne i za to trzeba płacić?
— Kupiliśmy już jaj i mleka! — wtrąciła pani. — Zgotowaliście nam miluchne przyjęcie! Niema co mówić. Dziękuję i nie zapomnę!
— Trumnę obstalowałem. Wieczorem będzie gotowa — rzekł rządca, nie podnosząc rękawicy i hamując się całą siłą. — Będzie kosztowała siedmdziesiąt rubli.
— Siedmdziesiąt rubli! Któż pana upoważniał do takich wydatków? Za sześćdziesiąt można mieć metalową z Warszawy. Może pan tę zachować dla siebie, ja w tej chwili do Warszawy telegrafuję.
— A zanim przyjdzie, upłynie trzy dni! — wtrącił Staś. — Nie wiem, jak kto, ale ja w tym domu nie zostanę.
Wojewódzki się opamiętał.
— To są warunki! Być na łasce rozboju rzemieślników! No, i ileż pan jeszcze narachuje kosztów!
Ale w Kalinowskim zagrała krew karmazynów.
— Nic nie porachuję. Zapłacę sam za pogrzeb. Jutro o dziewiątej będzie eksportacja. Proboszcz uprzedzony! — rzekł drżącym głosem i wyszedł.
Był jak pijany z oburzenia. W gardle dławiła go niezmierzona wściekłość, a zarazem paliły go oczy krwawemi łzami za krzywdę, o którą, się nie mógł upomnieć, on, płatny sługa.
Wszedł na ganek oficyny, czując żądzę mordu, odwetu. Już nie panował nad sobą. Drzwi rozwarł kolanem, kopnął nogą wielki baniak gliniany, rozbił go, wodą zalał stancję i dopiero na krzyk żałosny spojrzał przed siebie.
Na zydelku w kącie siedziała Józia sierota.
Ona-to krzyknęła, uderzona czerepem garnka w samo czoło. Ostry kant rozciął głęboko, krew trysnęła, natychmiast zalewając twarz. Z drugiej stancji wpadła Kalinowska przerażona.
— Co się stało? Józiu, co tobie?
Dziewczyna zwinęła się w kłębek na ziemię i zemdlała.
Tedy Kalinowski nagle ostygł, opamiętał się, rzucił do dziecka, porwał je na ręce i położył na łóżku. Chwilę w milczeniu ratowali ją, cucili, dopiero, obejrzawszy, że rana nieciężka, Kalinowska spojrzała na syna. Znała go, zgadła, co zaszło.
— Ty wiesz, że możesz się stać mordercą. Ojciec twój siedział i umarł w więzieniu, chwalebny. A ty, jeśli się nie poprawisz, w jakim będziesz? Ty wiesz, coś mi przysiągł, jakeś omal nie zakatował złodzieja w spichrzu! Tak dotrzymujesz?
— Matko, oni mnie złodziejem nazwali! Oplwany jestem, opoliczkowany, zhańbiony! Bodajem się był nie rodził, bodaj przeklęty był ten dzień, gdyś mnie tu przywiozła! Ja, ja nie wytrzymam!
Załamał ręce na głowie, aż trzasnęły stawy, obłęd rozpaczy miał w oczach.
Tedy Kalinowska wzięła go za ramię i pociągnęła za sobą do drugiego pokoju, zamknęła drzwi, przyprowadziła go do ściany, gdzie wisiał krzyż, gromnica i blacha, ryngraf ze starej zbroi, i z siłą, dziwną, na jej wiek, zgięła go na kolana.
— Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech! — zaczęła powoli.
Odpowiedział jej głuchy jęk tylko:
— Święć się imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje!
Kalinowski rękami zakrył twarz, do ziemi się pochylił i zapłakał. Nad łkającym skończyła modlitwę.
Potem zdjęła ze ściany krzyż, jakiś dziwny, czarny, trochę krzywy, niezgrabny.
— Masz, pocałuj go! To wszystko, coś dostał w spadku po ojcu. Z chleba więziennego ulepił. I na niego też plwali i policzkowali go i ze wszystkiego odarli. Byłeś tylko, tak jak on, był czysty! Dosyć ci!
Pomilczała chwilę i rzekła już spokojniej:
— A bądź przygotowany, że to dopiero początek. Stokroć gorsze cię czeka, jeśli kapitałów nieboszczki nie znajdą. Podejrzenie padnie na ciebie niezawodnie, możesz być nawet sądownie zaskarżony. Spodziewaj się śledztwa, rewizji, może więzienia. Za tobą może tylko świadczyć Bóg, bo ani ja, ani to dziecko, nic nie znaczymy wobec prawa. Na to moc zbieraj!
Osłupiałemi oczyma popatrzył na nią.
— Mój Boże! To okropne! One się znajdą te pieniądze. Józia może kiedy widziała, gdzie je chowała.
— O Józi zapomniałam! — szepnęła z wyrzutem Kalinowska, wychodząc.
Dziewczynka już znowu siedziała na zydelku w kącie, chusteczką obwiązawszy czoło, cichutka, wylękła, jak psiak, przywykły do razów i nędzy.
— Boli? — spytała ją troskliwie Kalinowska.
— Nie, nie boli! — szepnęła, połykając łzy.
Wszystko zniesie, byle jej stąd nie wypędzono, nie kazano wracać do pałacu, gdzie leży umarła pani.
Zaraz po zgonie tu się schroniła, za mała, by się troskać, co dalej będzie, co z nią się stanie.
Kalinowska też o tem nie myślała, ale, że litościwa była, nakarmiła ją, napoiła, posłała jej na kanapce i nawet ubrała ją we własny kaftan, bo ubranie, które jej dała generałowa, było w łachmanach.
Jako mienie przyniosła z sobą Józia tekturowe pudełko, gdzie chowała dary swej opiekunki. Były tam wstążeczki od płótna, pudełka od pastylek, kilka kłębków włóczki czerwonej, stary skórzany pasek z klamerką i tym podobne graty, które dzieci rade zbierają.
Kalinowski, zajęty nową troską, stanął przed nią i znienacka zagadnął:
— Czyś ty nie widziała, gdzie pani chowała pieniądze?
Dziewczynka bała się go oddawna. teraz jeszcze bardziej poczęła się trząść i płakać.
— Daj jej spokój! Ja sama wybadam — rzekła matka. — Ty zjedz cośkolwiek i zaśnij! Trzecią noc czuwasz.
— Nie mam czasu. Niech mi mama da dwieście rubli. Zaraz jadę do proboszcza.
Kalinowska otworzyła kufer i, dobywszy stary pugilares, dała mu dwie setki.
— Czy chcesz zgóry tak dużo dać za kwaterę? — spytała.
— Za kwaterę dla generałowej — odparł gorzko.
— Jakto?
— Powiedzieli mi, że nie byłem upoważniony przez nich do wydatków na pogrzeb, żem ich okradł na współkę z księdzem i stolarzem. Tedy wziąłem pogrzeb na swój koszt.
— To ileż na to wydasz? — spytała przerażona.
— Albo ja wiem, może wszystko, co mam.
Stara kobieta spuściła głowę i chwilę pasowała się z sobą, wreszcie rzekła:
— Ano, cóż robić! Nadzyśmy przyszli, nadzy odejdziemy. Tylko szkoda tylu lat i moich sił i twojej pracy. Jeśliś tak postąpił, to snać honor ci tak kazał, trzeba znieść. Ale ci ludzie to chyba przebrane chamy. Fe, wstyd! To i pensji twej półrocznej nie zapłacą, zobaczysz. Żeby choć prędzej stąd wyjechać!
— Jużem najął fury na graty. Jutro mama może wyjechać, ja muszę zdać wszystko. Parę dni zostanę. Boże, jak ja wytrzymam!
Ubrał się i, pocałowawszy matkę w rękę, wyszedł ku stajniom.
Po chwili wyjechał za wrota, do miasteczka.
Proboszcz — był to staruszek jowjalny, dobrego serca, niechciwy, więc Kalinowski rachował, że więcej stu rubli za pogrzeb nie weźmie.
Śmiało też poszedł na plebanję, zostawiwszy konia u pana Prota Sucheńca, mieszczanina, u którego wynajął oficynkę dla matki.
Pan Prot był to zamożny masarz i handlarz nierogacizny, ojciec licznej rodziny i potentat miasteczkowy.
Proboszcz przyjął Kalinowskiego z zajęciem.
Wieść się już rozeszła, że do Kuhacza przybyli nowi dziedzice, więc ksiądz chciał od naocznego świadka dowiedzieć się, co zacz są.
Ale Kalinowski wzburzenie swoje już pohamował, niegodnem mu się zdało mówić, co o nich myślał.
— Ledwiem ich widział! — rzekł. — Byli nieradzi, znalazłszy dom opieczętowany. Chciałem ustrzec ich dobro przed grabieżą, a oni się obrazili. Proszę księdza proboszcza o pogrzeb na jutro i ile mam zań zapłacić?
Proboszcz się roześmiał, zażył tabaczki i odparł:.
— To tak, widzisz. Generałowa całe życie nic nie dawała na kościół, niech da po śmierci. Tak, myślę, tysiączek uszczerbku nie uczyni.
Kalinowski drgnął, a proboszcz rzecz rozwijał:
— To tak, widzisz. Za stu biedaków, których chowam darmo, chrzczę darmo, śluby daję darmo, jeden bogacz musi mi zwrócić. To sprawiedliwe; z czegóż utrzymam kościół, cmentarz, służbę. Nieprawdaż? Po wiedz to odemnie tym nowym dziedzicom. Niech pierwszy grosz spadkowy dadzą na nieboszczkę, straszyć ich nie będzie.
I śmiał się jowjalny proboszcz.
Tedy Kalinowski musiał wyznać prawdę.
— Ja im tego nie powiem, bo oni wcale nie chcą za pogrzeb płacić; ja grzebię generałową za swoje, a że mam całego kapitału pięćset rubli, więc jakże mogę dać tysiąc?
Proboszcz nagle spoważniał i poczerwieniał.
— Jakto? Oni się targują o pogrzeb swej dobrodziejki? Tak? Ano, to się potargujemy. Ja od ciebie pieniędzy brać nie będę, ani z tobą o to się układać. Przyjechali spadkobiercy, niech do mnie się udają. To takie ptaszki! No, to ci radzę od nich z życiem uciekać, bo cię ograbią i jeszcze oszkalują. Jakże to było? Opowiedz!
Kalinowski powtórzył rozmowę. Proboszcz biegał po pokoju i sapał.
— Wracaj-że i powiedz, że ja czekam na nich! — zawołał, zacierając ręce. — Bezemnie się nie obejdą. No, a cóż ty dostaniesz? Jeszcze niewiadomo?
— Owszem, nic nie dostanę.
— Jakże? Skąd wiesz? Testament już czytali?
— Nie. I testamentu niema i matka mi przepowiada śledztwo i więzienie. Ale co miałem robić?
I powiedział rzecz całą. Proboszcz się za głowę chwycił.
— Warjacie, coś uczynił! Bój się Boga, toć tam może był legat i na kościół! Tyś gorzej, niż warjat! Ja rachowałem na pewno, że organy nowe zrobię! Pewnie był legat! Ty jesteś osieł dardanelski!
— Co miałem robić? Musiałem depeszę wysłać, a potem jej się polepszyło, więc musiałem wyznać. Zresztą, niechta! Sumienie mi nic nie wyrzuca.
— Osieł jesteś! — powtórzył oburzony proboszcz. — Czemu twoje sumienie nie pomyśli, iluś ty swym wyskokiem biednych ludzi pokrzywdził? Wszystkie legaty przepadły! Rozumiesz ty to? Wszystkie! Ty masz naturę bezecnie dumną, tylko honor, ambicja, a zastanowienia ani za grosz. Magnacka tradycja, antenaty, królewięta! Podepce małych, byle honor swój karmazynowy uchował. Oho, czyta się o takich. No, wpadniesz ty w moje ręce do spowiedzi!
Rozsierdzony, pogroził mu ręką.
— A o matki starości pomyślałeś?
— Matka mi przyznała rację.
— Pewnie. Ona jest święta, ona najgorsze bez szemrania zniesie, ale twoja rzecz dać jej najlepsze. A cóż z tą małą sierotą będzie? Pomyślałeś, jeśli i jej legat się spalił?
— Przecie Wojewódzcy spadek biorą. A oniż nie biorą z tem żadnych obowiązków? Ksiądz proboszcz tylko mnie chłoszcze.
— Ja chłoszczę zawsze obecnych. Im też pewnie złego nie pochwalę, bądź pewny. No, a z sobą cóż myślisz teraz robić? Służbę inną masz?
— Nie chcę już więcej służyć i kolegować ze zgrają oficjalistów, złodziei! Czy ksiądz proboszcz myśli, że gdybym sługą nie był, oniby się ośmielili mnie tak oszkalować? Być narówni z tą klasą płatnych złodziei, to być do śmierci piętnowanym, zabić swą cześć i honor, albo, upomniawszy się o krzywdę, być wyrzuconym za drzwi, jako zuchwały sługa. W mojej kołysce nie lęgli się ekonomy i pisarze i jam na to się nie rodził.
— No, więc zapewne kupisz dobra, albo pójdziesz na Tatarów, a może będziesz hetmanem. Warjat jesteś i złe skończysz, jeśli się nie opamiętasz. A matka?
Kalinowski ponuro milczał.
Ksiądz zażył znowu tabaczki i kichnął.
— Ot, widzisz, co ci powiem. Fanaberjom daj pokój, ja ci naraję posadę. Piszesz dobrze? Zarekomenduję cię do mego stryja w konsystorzu za pisarza. Oficjalistą tedy nie będziesz.
Ale Kalinowski wstał i wziął za czapkę.
— Dziękuję księdzu proboszczowi, alem nie miejski ptak, ani wytrzymam nad biurem. Będzie, co będzie! Weźmiemy się za łby z dolą i albo wydrę jej szmatek ziemi na własność i miejsce między sobie równymi, albo ksiądz mi da darmo kilka łokci gruntu i odśpiewa mi raz ostatni, żem był osieł!
Pocałował księdza w ramię i wyszedł.
Gdy wstąpił po konia do Sucheńca, zastał w stajni gospodarza, który go właśnie oglądał.
— Ja jestem kupiec na pańską klacz — rzekł. — Daję panu od słowa za nią sto rubli.
— Macie, panie gospodarzu, dobre oko, a ciasną kieszeń. Zresztą, ona nie na sprzedaż.
— A poco ona teraz panu? Przecie pan weźmie po generałowej najmniej dziesięć tysięcy, majątek kupi gdzie daleko może?
— A, ba! A jak nie wezmę ni grosza, to pojadę w świat szukać szczęścia. A na mojej Zozuli najdalej i najprędzej zajadę.
Śmiał się, zakładając wędzidło.
— Jutro już się do was matka sprowadzi — dodał, kładąc nogę w strzemię. — Każcie w piecu napalić!
— Będzie ciepło. Dziewczęta jej posłużą i wyręczą. Bądź pan spokojny! Ale to słyszę, prawdziwe dziedzice generałowej zjechali, bo dali pocztyljonowi dwa złote na piwo. Niewysokiego rodu całe to gniazdo.
Kalinowski poczerwieniał.
— Co po tytule, gdy pusto w szkatule! — odparł. — I ja z rodu magnatów, a nędzarz-sługa.
— Pan to co innego. Pan służy, to prawda, ale w panu fantazja pańska. Ho, ho, z pana jeszcze nikt nie drwił, a z nich już się śmieją.
Kalinowski dotknął prętem czapki i wyjechał za wrota.
Patrzyły za nim córki Sucheńca i trącała jedna drugą.
— A ładny, gdyby lanszaft! — westchnęła jedna.
— A dumny, jak królewicz! — szepnęła druga.
I gapiłyby się i wzdychały dłużej bezczynnie, gdyby ich ojciec do domu nie zapędził.
— Wyglądajcie, wyglądajcie! — burczał — Niech no ja którą z nim na romansach złapię, popamięta! To nie dla was kawaler.
Marcysia, starsza i rezolutna, postawiła się śmiało.
— Jak mnie zaczepi, to się wcale na tatusia oglądać nie będę! — zachichotała, umykając do kuchni.
Kalinowski tymczasem, wróciwszy do Kuhacza, poszedł wprost do pałacu i zameldował się.
Wyszedł do niego Wojewódzki, niecierpliwy, bo właśnie szperali po różnych szufladach i meblach, szukając pieniędzy.
— A co tam? — spytał sucho.
— Przyszedłem oznajmić, że wracam z parafji. Proboszcz nie zechciał ze mną o pogrzeb się układać. Czeka na rozporządzenie pana.
— Znowu będzie rozbój na gładkiej drodze! — mruknął Wojewódzki. — Ale miał rację: ja tu jestem panem. Każ mi pan zaprząc do powozu. Zaraz jadę.
— Niech pan zawoła lokaja! On wie, gdzie stajnia! — odparł Kalinowski i wyszedł.
— To już nie zuchwalec, to zbój! — zawołał Wojewódzki.
Przeszukiwanie biurek i szufladek poprawiło nieco humory rodziny. Znaleźli cenne stare klejnoty, podręczną kasę, a w niej parę tysięcy gotówki i arkusz z wyliczeniem kapitałów. Suma dwieście tysięcy rubli w najrozmaitszych papierach, akcjach i złocie.
Pod sumą generałowa napisała aforyzm: Beatus qui tenet i swój podpis.
— Tak, sumka okrągła! — zaśmiał się Staś. — Dostanę od ojca jeden folwark i połowę gotówki. Założę stajnię wyścigową, jak Adam Kalinowski, i więcej rodzicom nie będę dokuczał. Ale mi ta łacina się nie podoba! Niesmaczny koncept starej ropuchy. Zdaje się, że ją widzę w tej chwili, jak na nas patrzy i drwiąco się wykrzywia! A jeśli je gdzieś tak schowała, że i czart nie znajdzie?
— No, no, jeśli ich tu nie będzie, to je gdzieś schował rządca! — odparł ojciec. — Bądź spokojny, sąd przydusi ptaszka, wyśpiewa! Szukajcie dalej! Ja pojadę do księdza, żeby raz się tego trupa pozbyć ze swego domu. Dam klesze trzysta rubli. Chyba dosyć?
— Ależ za wiele! — oburzyła się pani. — Daj połowę. Toć przecie nie miasto!
Wojewódzki pojechał. Oni dalej szukali i szukali, ale bez żadnego więcej skutku. Powoli ogarniał ich szał i rozdrażnienie. Rozstrząsali papiery, listy, bieliznę, ubrania, graty, przeszukali każdy sprzęt, łóżko, stolik od robótek, fotel, portrety na ścianach — napróżno. Nie było nigdzie pieniędzy, ni testamentu, ni świstka papieru ze wskazówką.
Wreszcie zmęczeni, ustali i spojrzeli po sobie, już nawet i Staś się nie śmiał, a panna była bliska mdłości.
— Ot i postawiła baba na swojem! — warknął Staś. — Nie chciała nam dać i nie dała. Boć przecie rządca nie byłby tak głupi, żeby wszystko zabrać i czekać na nas spokojnie.
— Właśnie, że jest mądry. Zabrał, okradł nas, schował w bezpiecznem miejscu i teraz drwi sobie i bezczelnością nadrabia! Ale to mu lekko nie ujdzie. Trzeba go natychmiast zaskarżyć, aresztować i rewidować! Tylko energicznie!
Pani była rozgorączkowana. Chciała natychmiast posyłać po policję. Zaczęła ją mitygować córka.
— Proszę mamy, a żeby to rozpytać tej dziewczynki, która służyła i nie odstępowała na krok generałowej od dwuch lat. To dziecko podobno, żeby ją łagodnie pytać, powie.
— Może masz rację. Gdzież ona się podziała?
— Lokaj mówił, że boi się umarłej i gdzieś się schowała w oficynie.
— Sprowadź-że ją tutaj przez lokaja! Może masz dobre natchnienie.
Posłano po Józię. Dziecko, posłyszawszy, że ma iść do pałacu, oparło się, szlochając i tuląc w najciaśniejszy kąt, ale Kalinowska przekonała ją, że powinna słuchać swych nowych opiekunów.
— Idź, grzecznie się przywitaj, jeśli cię o co spytają, śmiało odpowiedz i zabierz swoje pudełko, bo może cię zatrzymają tam. No, idź, dziecko, idź! Po rękach ich nie całuj mała, ani proś o co! — dodał Kalinowski.
Dziecko poszło, tym ostatnim rozkazem jakby ośmielone. Przypomniały jej te słowa sieroctwo i wyzysk, zbudziły na dnie duszy hardość.
Na progu sypialni zostawił ją lokaj.
— Jest mała Józia! — oznajmił i odszedł.
Wojewódzcy spojrzeli ciekawie. Dziecko było uosobieniem nędzy i zbiedzenia. Drobna, chuda, śniada, z wielkiemi żałosnemi oczyma, stała w progu, ginąc cała w kaftanie Kalinowskiej i oburącz trzymając drogocenne swe pudełko.
— Choźże bliżej, moje dziecko! — rzekła łagodnie Wojewódzka. — Co ty masz w rękach?
— To moje rzeczy! — odparł cichutki głosik.
— Złóż-że je na dawnem miejscu! Ty tutaj sypiałaś, w pani generałowej pokoju?
— Nie, tu obok, w ubieralni.
— Ko, więc się tam rozgość napowrót i chodźże tu do nas! Dostaniesz cukierków. Tyś przecie sierota, na wychowaniu byłaś, a teraz u nas będziesz! Nie lękaj się nas, nie skrzywdzimy cię nigdy!
Dziecko zniknęło na chwilę i wróciło już bez pudełka, ale zawsze nieufne i dzikie.
Wojewódzka przyprowadziła ją do stolika i dała garść cukierków.
Tedy Józia rozejrzała się i, widząc nieład w pokoju, podniosła oczy na swą nową opiekunkę i spytała:
— Może posprzątać?
— To ty tutaj sprzątałaś dawniej?
— Ja.
— I cały dzień przebywałaś z panią?
— Czasem mnie zamykała w bilardowym pokoju za karę.
— Na długo?
— Ile chciała. Zimą, myślę, że dłużej bywało, bo tam zimno bardzo.
— A pani zawsze przebywała w swoim pokoju?
— E j, nie. Chodziła po domu, wszędzie, zimą, a latem po ogrodzie. Ja za nią nosiłam krzesełko i robotę.
— No, a gdzież ona chowała pieniądze? — spytał zniecierpliwiony Staś.
— Tutaj! — wskazała Józia biurko, gdzie już znaleźli gotówkę.
— A gdzież jeszcze więcej?
— W komódce przy biurku też.
I tam znaleźli też portmonetkę z kilkunastu rublami.
— No, a tobie nie dawała pani pieniędzy?
— Nie.
— A Kalinowscy często przychodzili do pani?
— Pan Aleksander co tydzień przychodził do kancelarji z papierami, a po panią Kalinowską posyłała mnie pani często, kiedy zachorowała. Dawniej nigdy.
— A jak pani umierała, był tu kto, oprócz ciebie? Kalinowscy pewnie?
— Jak się na pana Aleksandra tak rozgniewała, to potem zabroniła im przychodzić.
— A o cóż się rozgniewała? Jakże tam było?
— On przyszedł, gdy ksiądz odjechał, i powiedział jej, że coś posłał, coś napisał, dobrze nie rozumiałam. Wtedy zaczęła bardzo krzyczeć, i kazała mi dać ot tę skórzaną książkę i świecę i potem jakieś papiery wyjęła i popaliła i wypędziła pana Aleksandra i panią Kalinowską, a mnie zakazała ich wpuszczać i powiedziała, że jak nie posłucham, to mnie po śmierci straszyć będzie.
— No, a kiedyż umarła?
— Ja nie wiem. Ja zasnęłam na dywaniku przy łóżku, nie budziła mnie, i rano patrzę, a pani jeszcze śpi, ale taka straszna, więc uciekłam do oficyny.
— A Kalinowscy wnet do pałacu poszli?
— Pan Aleksander posłał po wójta, a pani poszła po ogrodnikową i kucharzową.
— I ty z niemi?
— Nie, ja się bałam. Mnie nie wołali.
— Nie wieleśmy się dowiedzieli! — rzekł Staś i dodał po francusku. — Zresztą, ta mała wygląda mi na marjonetkę samychże Kalinowskich. Opowiada bajeczkę, której oni ją nauczyli.
Wojewódzka bystro przyglądała się dziewczynce.
— A ty, maleńka, bardzo żałujesz pani? — spytała.
Józia pomyślała chwilę, poruszyła ustami, ale nic nie odpowiedziała.
Roześmiał się szyderczo Staś.
— Przynajmniej to milczenie jest wymowne.
— A dawno już tu jesteś? — badała dalej Wojewódzka.
— Okropnie dawno! — szepnęło dziecko.
— A gdzież pierwej byłaś?
— U mamusi! — odparła, i widać było, jak jej oczy nabierały łez. — Ale mamusi już niema.
Spuściła głowę i poczęły jej łzy kapać na podłogę, bez szlochania, bez jęku. Takie milczące łzy, nad wiek dojrzałej istoty.
Wojewódzcy na chwilę zapomnieli o pieniądzach i interesach, poczuli litość dla biedactwa.
Panna zbliżyła się do niej, Wojewódzka podsunęła cukierki, Staś sięgnął do kieszeni i dał jej czterdzieści groszy.
Józia spojrzała na pieniądz i przeraziła się, że może myślą, iż prosi ich o co. Usunęła się.
— Dziękuję panu! — rzekła przez łzy. — Ja nie potrzebuję pieniędzy. Dziękuję panu — i cofała się coraz dalej.
— Patrzcie no, fajfla! — roześmiał się. — I czemuż nie chcesz?
— Bo nie zarobiłam! — odparła. — Jeszcze jestem za mała, żeby służyć za pieniądze.
W tej chwili turkot się rozległ i zaraz ukazał się Wojewódzki, sapiący z gniewu.
— Wyobraźcie sobie, co klecha zaśpiewał: tysiąc rubli. Szakale, nie ludzie! Powiedziałem mu, co o nim myślę, a on na to ośmielił się dawać mi moralne nauki i wskazywać obowiązki. No, przekonałem go!
— Coś zrobił? — spytała żona.
— Zagroziłem mu policją, jeśli nie pogrzebie jutro, i rzuciłem mu dwieście rubli. Na to obraził się, odrzucił mi pieniądze i powiedział, że czeka, bym groźbę wykonał. Myślał, żem mówił na wiatr. A ja ruszyłem na policję i już dostał rozkaz.
— To się dopiero tatko zasypał! — zawołał Staś. — Ksiądz, ten papier obwiezie po całem obywatelstwie i ładnie ojca umaluje. Uf, jak to było niedyplomatycznie!
— Ja twoich rad nie potrzebuję! — ofuknął ojciec, który, już wracając, obejrzał się, że palnął głupstwo i teraz zuchwalstwem nadrabiał. — Ja, dzięki Bogu o opinję nie dbam teraz. Będę miał stosunki, jakie zechcę wybrać.
— Będzie ojciec nos zadzierać, jak się pieniądze znajdą. Tymczasem nie warto! — szydził syn.
— Jakto? Niema? — Wojewódzki pobladł.
— Niema i prawdopodobnie nie będzie!
Wobec ironji syna stary wybuchnął:
— Otóż będą! Zaraz wracam do miasteczka i uwiadomię policję. Jestem okradziony, niech prawo mnie broni przed bandą zbójów. Dajcie mi ten spis!
Porwał papier i wypadł na ganek, wołając o konie.
Z wyżyn swego katafalku generałowa uczestniczyła wszystkiemu i wykrzywiała się drwiąco, coraz okropniejsza, w miarę ubiegających godzin oczekiwania na spokój grobu.




III.

Na pogrzebie generałowej, oprócz dworskich i wiejskich gapiów, był tylko Wojewódzki z synem. Deszcz lał, wicher pogasił świece; zaraz za bramą, dziedzice siedli do powozu, ksiądz na bryczkę; ludzie potrosze się rozpełzli i gdy karawan przybył na cmentarz, mała tylko stanęła nad grobem garstka.
Nikt nie zapłakał, ksiądz prędko modlitwę odczytał, trumnę w dole wodą święconą pokropił, grudkę ziemi cisnął i prędko odszedł. Za tą grudką potoczyła się jedna Wojewódzkiego, potem Kalinowski też garść rzucił i zanim organista dośpiewał Anioł Pański, tylko murarze nad grobem zostali.
W Kuhaczu tymczasem rozgościła się policja.
W pałacu pisano protokół, a w drzwiach oficyny zjawili się dwaj strażnicy, jakby wyczekując na hasło do ataku.
Zaledwie Kalinowski wrócił z pogrzebu, oznajmili mu, że ma się stawić w pałacu, z rozkazu władzy.
Jemu ze zgrozy poczerniało w oczach, ale szczęściem matka go przygotowała na najgorsze, więc zebrał wszystką moc i poszedł, jak stał, deszczem ociekający, a za nim strażnik. Drugi został na ganku. Wprowadzono go wprost do kancelarji, gdzie za biurem nad papierami siedział urzędnik.
Znali się ze sobą, przywitali i urzędnik markotny, rzecz zagaił:
— Nieprzyjemna sprawa, panie Kalinowski. Oto nigdzie nie znaleziono pieniędzy generałowej.
— Bo je pewnie trzymała w banku — odparł spokojnie.
— Ba, kiedy i na to nie ma żadnego śladu. Jest tylko spis wartości, numera biletów, zresztą nic.
— W takim razie muszą być gdzieś w domu ukryte.
— Szukano i szukają wciąż bezskutecznie. Trudno przypuścić, aby stara, niedołężna kobieta, odrywała posadzki lub wybijała cegły. Nieprzyjemny interes. Pan mnie w niczem nie może poinformować?
— Nie. Domowym tu nigdy nie byłem, nawet dobrze rozkładu sal nie znam; generałowa przyjmowała mnie co sobotę, tutaj, przy tem biurku, przeglądając raporta gospodarskie, podpisywała, co trzeba, pieniądze przynosiła z sypialni, zawsze mniej, niż się należało, dochody pobierała sama, niewielem miał i widywał gotówki. W księgach zostały zaległości.
— To jest źle, bardzo źle! Pan mi pomóc nie chce. Muszę być szczery. Nowi dziedzice obciążają posądzeniem pana.
— Jakiem posądzeniem? Żem ich okradł? Niczegom się lepszego po nich nie spodziewał. Ale posądzenie trzeba dowieść, bo jeśli nie dowiodą, ja ich do obrachunku pociągnę.
Zamigotały mu oczy tak strasznie, że aż urzędnik wzdrygnął.
— Ależ panie Kalinowski, trzeba być bezstronnym. Obcy ludzie nie znajdują tak olbrzymiej sumy. Pan tu był rządcą i gospodarzem, krewnym zmarłej, o kogóż mają mieć pretensję!
— Do chamów sobie podobnych, nie do mnie. Byłem rządcą i gospodarzem, odpowiem za to, ale nie byłem szpiegiem generałowej, ani złodziejem. Więc pan na mocy ich podejrzeń pociąga mnie do odpowiedzialności?
— Muszę. Pan daruje! Prawo każe. Oni wymagają rewizji u pana.
Kalinowski się zatrząsł.
— Prawo pozwala im mnie szkalować, hańbę zadać, opinję odebrać na całe życie. A ponieważ tych pieniędzy u mnie niema i nie znajdą, czem oni mi za to zapłacą?
— Pan może sądownie swej krzywdy dochodzić, pozwać ich o oszczerstwo; ale i oni swej krzywdy teraz mogą szukać. Taka masa pieniędzy!
— I pan też wierzy, że ja skradłem?
— Ja jestem maszyna!
— A no, to niech mnie pan zmiażdżę! — rzekł gorzko. — Czy mam być obecny przy rewizji?
— Będę pana prosić, tak! Postaram się uskutecznić jak najprywatniej.
— Wszystko jedno. Już mnie opinja i plotka opiętnują na całe życie. Jestem zhańbiony i stracony! Służę panu!
Urzędnik, milcząc, wyszedł na ganek, odprawił strażnika i we dwuch udali się do oficyny.
Przed gankiem stały już fury, najęte pod graty, w izbie Kalinowska zbierała resztę manatków.
Na widok syna pobladła, zrozumiała, co będzie.
— Mamo, pan zrewiduje nasze rzeczy! Daj klucze — rzekł Aleksander nieswoim głosem.
— Wola Boża! — szepnęła.
Przez okna, przez drzwi, zaglądali gapie, dzieci, kobiety; wieść już poszła między ludzi, napełniając oficjalistów radosnym triumfem. Z ust ich pójdzie w świat, przerobiona na potworne rozmiary. Za tydzień o trzydzieści mil już będzie wiadomo, że u Kalinowskiego w kufrze znaleziono pieniądze i że on siedzi w kryminale.
Urzędnik rozpędził gapiów i przystąpił do swej czynności, przy pomocy strażnika.
Kalinowska otworzyła dwa kufry, szafę i komodę, więcej nic nie mieli zamczystego. Usiadła potem przy piecu, wzięła syna za rękę i drżącemi usty mówiła pacierz za niego.
On, jakby zdrewniał, patrzył bezmyślnie przed siebie i milczał.
Rewizja była nietrudna, tak mało mieli sprzętów i pościeli; krótko trwała, a oni w swej męce przeżyli, zda się, lata. Gdy urzędnik skończył, spojrzał na nich i już osobistej rewizji nie śmiał wymagać.
— Przepraszam panią! — rzekł. — Człowiek czasem przeklina chleb, który je, akt bywa gorzki. Ale Pani mi daruje! Maszyna jestem.
— Czy możemy odjechać? — spytała.
— Pani, tak! Pan Aleksander musi jeszcze zostać.
— Zostanę i ja! — rzekła spokojnie.
— Nie, matko, nie chcę! — zawołał syn gwałtownie. — Jeśli matka mnie kocha, proszę jechać stąd precz. Niech już ja sam znoszę tę hańbę; wyście dosyć się w życiu nacierpieli.
— Właśnie, że cię kocham, więc zostanę! A cierpieć! Albośmy winni, żeby się wstydzić? Dajże pokój! Odpraw fury i idź z panem! Nie troszcz się o mnie.
— Dobrze pani mówi! — potwierdził urzędnik. — Spokoju, panie Aleksandrze! Zamiast rozpaczać, niech Pan pomoże szukać. Jeszcze się te pieniądze znajdą i oni pana przeproszą.
— Ja nie potrzebuję ich przeprosin, ale krwi. Oni mi dadzą satysfakcję szlachecką.
— Oleś! Milcz i opamiętaj się! — zawołała matka.
Urzędnik pokręcił markotnie głową i wyszedł.
Aleksander zabrał gospodarskie księgi i ruszył za nim, wśród ciżby gapiów, otaczających ganek.
Kalinowska zawołała chłopów i wyprawiła do miasteczka większą część gratów. Zostawiła niezbędne tylko i w pustce chłodnej czekała na syna. Godziny mijały. Widziała przez okno, jak Aleksander z wójtem i pisarzem prowentowym chodzili po gumnie, zapewne odbierali od niego inwentarz i remanenta, potem wrócili do pałacu i zmrok zapadł, a on nie przychodził. Począł ją szarpać coraz gorszy niepokój. Naprzeciw do kwatery ogrodnika wchodzili ludzie, nosili wieści i plotki, rozlegały się okrzyki, śmiechy, to znów oburzenie, do niej nikt nie przychodził, a ona też pytać nie wychodziła. Nagle zaskrobało coś do drzwi i na progu stanęła mała Józia, wystraszona, oglądając się, jakby ją gonili. Kalinowska drgnęła.
— Co tobie, Józiu?
— Proszę pani, proszę pani. Zabiją pana Aleksandra.
Kalinowska rzuciła się do drzwi i pobiegła do pałacu. Sama nie pamiętała, jak się znalazła w kancelarji pełnej ludzi, nad synem, który zbroczony krwią, leżał na kanapce. Urzędnik, dwuch strażników krzątało się koło niego, a przy ścianie, blady, jak trup, stał Wojewódzki, którego syn gwałtem ciągnął za drzwi. Na biurku leżał rewolwer, na stosach ksiąg, przy gospodarskich kluczach.
— Oleś! Zabili mi go! Jezu! — jęknęła matka.
Urzędnik zwrócił się do niej bardzo blady.
— Nie, nie! Żyje! Niech się pani uspokoi! Pod obojczykiem strzał, tylko krew zbiegła. Pojechali po doktora? — zwrócił się do strażnika.
— Bazyl konno pojechał!
Kalinowska już umilkła. Pochyliła się nad synem. Łzy jej oblały mu twarz, rozwarł oczy.
— Zabierzcie mnie stąd, matko! — jęknął.
— Zabiorę, biedaka, zabiorę — szepnęła i zwróciła się do urzędnika. — Dajcie mi pomoc, panie! Poślijcie po wóz! Zawiozę go do miasteczka. Mamy tam kwaterę.
— Doktór zaraz będzie. Niebezpiecznie go przewozić bez jego pozwolenia.
— Ja, matka, mam prawo. On tu nie zostanie, choćby miał w drodze umrzeć. Dosyć tu był! Dosyć mu wzięli! Dosyć wysłużył.
— Tak! Tego już za wiele! — mruknął urzędnik. — Marcin! Ruszaj po podwodę! Żywo!
Kalinowska obejrzała opatrunek syna i przykucnęła na ziemi obok jego głowy. Urzędnik stał bezradny pod piecem, gryząc zawzięcie paznogcie.
Nagle kobieta podniosła oczy, boleścią rozszerzone i spytała głucho:
— Czy on zasłużył na to, panie? Uniósł się lo bezpamięci?
— Ostro mówił, prawda! — odparł urzędnik. — Domagał się wypłaty najmu i pensyj zaległych. Wtedy pan Wojewódzki nazwał go złodziejem i oszustem, wodzem szajki łotrów. Tedy on mu rzucił rękawiczkę w twarz, a ten strzelił, zanim się kto obejrzał, że ma rewolwer. Kula mu przeszła koło ucha, tuż. Awantura! To są jacyś straszni ludzie! A pewnie pozwolenia na broń nie ma! — dodał, biorąc rewolwer ze stołu.
Zaturkotało pod gankiem i wszedł strażnik.
— Jest fura! — rzekł.
Ranny poruszył się. Objął matkę za szyję.
— Zabierzcie mnie stąd! — powtórzył, starając się powstać i znowu zemdlał.
Wzięto go na ręce i ułożono na słomie w wozie. Na progu czatowała Józia i podała Kalinowskiej swą wełnianą chustkę. Oczy jej błagały, by ją też zabrano stąd, ale Kalinowska nie spojrzała na nią. Usiadła na wóz, wzięła głowę syna na kolana i wyjechali za wrota. Dopiero na drodze poczuła Kalinowska, że za nią jeszcze ktoś jest. Była to Warta, która wskoczyła do swego pana i lizała mu bezwładne ręce.
Tymczasem Wojewódzcy opamiętali się poniewczasie. Dziedzictwo rozpoczynało się feralnie, a wielki los zapowiadał się niefortunnie. Krew ostudziła ich, przyszła gorzka rozwaga.
Panna dostała dreszczów i gorączki, pani spazmów i migreny, pan upadł w fotel i milczał ponuro, widząc przed sobą sąd i kryminał, jeden tylko syn zachował przytomność umysłu, ale też nie oszczędzał rodziców, ani ich pocieszał.
— No, mamy kompletny pasztet! Udały się ojcu oszczędności i z księdzem i z rządcą! Można powinszować! — mówił rozdrażniony, chodząc po pokoju. — Ciekawym, jak ojciec teraz wybrnie z tego błota? Brakuje tylko, żeby ten drab umarł. Użyje wtedy ojciec spadku.
— Stasiu! Czy ty masz sumienie tak ojca nękać? — jęknęła matka. — Przecie ojciec bronił życia.
— Rewolwerem przeciw rękawiczce. Dla mamy to może słuszne, ale sąd inaczej na to patrzy. Wyrok nie podlega kwestji.
— Ależ on nie umrze.
— Daj to Boże, bo ostatecznie za co on dostał? Za to, że pieniądze przepadły?
— On je ukradł! Przysięgnę na to! — zawołała pani.
— A chociażby! Czy to był sposób dobry, aby je odzyskać? Śledztwo, sprawa, rewizja, i cóż z tego? Ostatecznie my jesteśmy skompromitowani. A kulę dostał, bo się upominał o zaległe pensje. Jeszcze tedy będzie bohaterem i ofiarą.
— On i o swoją się dopominał. Przecie podobna bezczelność przechodzi dozwoloną granicę.
— Człowiek ten jest mi tak antypatyczny, że aż mi ulżyło, gdym palnął! — ozwał się Wojewódzki. — Przecie to drab, zbój, zuchwalec! To on temu wszystkiemu jest winien. On do tego doprowadził.
— No, a dalej co będzie?
Wojewódzki odzyskał trochę śmiałości.
— Dalej? Jestem dość bogaty, żeby sprawę zakazać. A jeśli on zechce ze mną wojować, to będzie dowód, że pieniądze ukradł. Wtedy rzecz się wyjaśni.
— Więc ojciec dalej myśli uprawiać swój system? W takim razie ja wracam do Warszawy.
— Jak ci się podoba! — zaciął się Wojewódzki.
Syn ramionami ruszył i poszedł do swego pokoju, gdzie najspokojniej położył się i zasnął.
Rodzice musieli niewiele snu użyć, a dużo rozwagi, bo nazajutrz rano zawołał Wojewódzki pisarza, pasowanego na rządcę i wydał następny rozkaz:
— Odeślesz zaraz do miasteczka rzeczy i co należy do Kalinowskich.
— I krowy? I klacz?
— Wszystko. Oddasz posłańcowi tę kopertę i polecisz się dowiedzieć, jak się ma Kalinowski. Przygotujesz także wykaz zaległych pensyj i najmu. Wszystko będzie opłacone.
Staś słuchał i podśmiechiwał triumfująco.
Ale wieczorem Kalinowska odesłała nierozeiętą kopertę z pieniędzmi i kazała powiedzieć, że syn jest już sowicie zapłacony. Posłaniec dowiedział się od Sacheńców, że rządca ciężko ranny i gorączkuje, ale, że doktór ręczy za życie.
Kalinowska przebyła parę ciężkich tygodni, nie odstępując syna. Szczęściem, córki Sucheńca okazywały rannemu wielką pieczołowitość i zawsze miała którą do obsługi i pomocy. Doktór także okazywał jej życzliwość, a i proboszcz wstępował często, pytając, czy czego nie brak.
Wieść o wypadku rozniosła się szybko po okolicy i przechyliła sympatje wszystkich na stronę Aleksandra, więc gdy się ocknął z gorączki, ujrzał się otoczony przyjaznymi. Nawet oficjaliści z Kuhacza, gdy przestał być ich zwierzchnikiem, okazywali mu zajęcie i mówili głośno, że jemu zawdzięczają uregulowanie rachunków. Wszystkich intereswało jedno tylko, czy będzie sprawa sądowa i co się stanie z Wojewódzkim. Ale o tem było cicho. Kalinowscy milczeli.
Gdy Aleksander o tyle był zdrów, że mógł wstać z łóżka, zjawił się u niego pewnego wieczora urzędnik, świadek wypadków, i sprawę zagaił:
— Jakże będzie? Pójdzie pan do sądu?
— Tymczasem nie! — odparł Kalinowski.
— Bo wie pan, pan Wojewódzki bardzo żałuje swego czynu. Gotów... bardzo-by chciał sprawę załagodzić. On proponuje panu, że cofnie swe oskarżenie co do tych zaginionych pieniędzy, byle pan nie poszukiwał swej krzywdy. Tak, jedno za drugie i niech będzie cicho!
Kalinowski począł sapać i oczyma błyskać.
— Ja panu Wojewódzkiemu nic nie daruję, ale po sądach nie będę szukał sprawiedliwości. On mi chciął zbrudzić mój honor i opinję, on mnie nazwał złodziejem, posądził o podłość. Jeszcze życie przed nami do obrachunku. Jeszcze ja jego honor będę trzymał w ręku, a wtedy za swoje zapłacę. Jestem nędzarz, biedak, płatny sługa, on mnie chciał nogami podeptać. Niechże pamięta, że on u mnie kiedyś będzie pod stopami, on, magnat. A wie pan, dlaczegom taki pewny tego, bo on sam musi być podły i nędznik, gdy drugich o podłość posądza. Już ja go dopilnuję! A teraz może być spokojny, do więzienia go nie wpakuję, ale żadnych umów nie chcę, owszem, niech mnie śledzą i rewidują, niech mnie oskarża! Ja tylko to sobie zanotuję do obrachunku!
Kalinowska położyła mu rękę na głowie i rzekła prosząco do urzędnika:
— Ledwie się zwlókł z pościeli. Niechże mu dadzą spokój! Bądź pan pewny, że my im nie zamącimy wody, ani na oczy nie pokażemy się.
Urzędnik, mocno zakłopotany, wyniósł się z mieszkania.
Aleksander uspokoił się pozornie i rzekł po chwili:
Trzeba nam się też rozmówić, co dalej będzie. Dużo mama wydała na moją kurację?
— Mało co.
— Jakże? Przecie mama płaciła doktora i aptekę.
— Tak. Pięćdziesiąt rubli przeszło.
— A sto dała mama stolarzowi za trumnę generałowej.
— Dałam.
— Mamy tedy trzysta pięćdziesiąt; mieszkanie maamy zapłacone za rok i kawał ogrodu zadzierżawiony. Trzeba ogród uprawić, zostawię mamie trzysta rubli, a resztę z sobą wezmę i pojadę.
— Dokąd? Przecie nie zaraz. Musisz być zdrów zupełnie.
— Za parę tygodni. Pojadę do kolegi nad granicę galicyjską, do Kazimierza Sochowicza.
— Nie mówiłam ci? Odesłali ci z Kuhacza pieniądze, krowy i klacz.
— Jest klacz? — rozjaśniła się mu twarz i natychmiast znowu spochmurniała. — Ale przecie mama nie wzięła pieniędzy?
— Nie!
Pochylił się i pocałował ją w rękę.
Twardy on był i nieprzystępny sentymentom, ale go przejął i rozczulił jej spokój i ten hart Spartanki.
— A ja oprócz nędzy, nic mamie nie wysłużyłem — szepnął miękko.
— Cicho, cicho! Niema o czem mówić. Niewinny jesteś, to dosyć. A jak mi kiedyś jednego dnia wszystko przepadło: twój ojciec, fundusz, dach nad głową, chleba nawet kawałek, tylko tyś został malutki. Już gorszego dnia nie będzie! I cóż? Przecie wytrzymałam, rąk nie opuściłam. Nie dręcz się, byle czystym być w duszy! I to minie! Ale, widzisz, wychowałam cię, jesteś dorosły, rządzisz sobą i mną już teraz, ale przecie moją wolę uszanujesz, gdy ci parę rad dam. Zostanę tutaj, jedź spokojny, szukaj doli i szczęścia, o mnie się nie troszcz, nawet nie pytam, poco i gdzie pędzisz, będę czekała na ciebie. Tylko ci każę wziąć wszystkie pieniądze, co mamy, mnie zostawisz kilkanaście rubli, dalej sama sobie poradzę.
Potrząsnął głową.
— Za nic!
— Ja się ciebie nie pytam, ja każę! — rzekła stanowczo. — Zresztą, pojedziesz za parę tygodni. Jeszcze o tem pomówimy. Tymczasem połóż się!
— Chwileczkę, mamo; jabym chciał klacz zobaczyć. Ja już mogę chodzić. Mnie w tej stancji tak duszno! A na dworze ciepło; toć już kwiecień!
Wyjrzała Kalinowska okienkiem; istotnie, wieczór był ciepły i cichy.
Podała ramię synowi i wyszli na podwórze.
Cała rodzina Sucheńca odpoczywała przed domem. Powitali wszyscy radośnie chorego i gromadą ruszyli do stajenki, gdzie przytulono inwentarz lokatorów.
Dziewczęta zachwycały się krowami, a sam Sucheniec wyprowadził klacz i, gładząc jej jedwabną grzywę, cmokał:
— Aj, to koń! Gdzie ją pan kupił? To cesarski kąsek! Co to za łopatki! Co za piersi!
Klacz wyciągnęła do Aleksandra głowę i obwąchiwała go, jakby uradowana, że go ma znowu przy sobie.
Złoto-kasztanowata, z siecią żyłek pod cieniutką skórą, nerwowa, związana wybornie, była istotnie ślicznem zwierzęciem. Na zadniej nodze miała dropjate, bardzo oryginalne znamię.
Kalinowski pogłaskał ją i odparł:
— Dziwnie mi się dostała. Pięć lat temu prowadzili przez Kulhacz cztery konie, sprzedane do jakiejś wielkiej stajni. Za Kadłubiem, na moście, co go znacie, jedna klacz łamie nogę w biodrze. Właśniem nadjechał, jak jej chcieli w łeb palić. Zacząłem ją targować, masztalerz zażądał stu rubli. Nie miałem tyle, poleciałem do miasteczka, pożyczyłem od Jonasza, no, i kupiłem klacz, na ziemi leżącą. Cośmy z nią mieli biedy i trudu, zanim przywieźli do Kuhacza! Żyła dwa miesiące i dała źrebię, tę Oto! Wychowała matka mlekiem i chlebem, dlatego taka oswojona.
— To i nie dziw, że pan jej sprzedać nie chce! — rzekła Mańka Sucheniec, podając klaczy kromkę chleba.
— Poniesie mnie w świat! — uśmiechnął się Aleksander.
— Alboż pan gdzie jedzie? — spytał Sucheniec.
— Za parę tygodni.
Posmutniały nagle dziewczęta, a mieszczanin głową potakiwał.
— Juści, panu tu nie siedzieć! — rzekł. — Panu się patrzy wysokie miejsce na świecie. Mnie tu już od hrabiego zagabywali o pana.
Odprowadził klacz do stajenki i, wróciwszy, szedł za nim ku domowi.
— Żeby pan wiedział, co tam za rajwach w Kuhaczu! Ten młody sprowadził ze trzydzieści koni, murują nowe stajnie na folwarku; słyszę, las chcą sprzedać, gości tam pełno; ale w polu, to pożal się Boże! Toć fornale sprzedają tutaj owies nasienny, a pisarz z gumiennym po całych dniach siedzą tu w gminie, w karty grają i piją z kompanją. Zbierała generałowa, zbierała! — i zaśmiał się.
Aleksander milczał, a Kalinowska spytała:
— Kto był od hrabiego?
— Ten stary kasjer tameczny. Pytał o zdrowie pana i czy pan szuka posady. Dał mi nawet rubla na posłańca, żeby go uwiadomić, jak pan wyzdrowieje.
— Jeszcze nie dowiedzieli się o skradzionych pieniądzach — zauważył Aleksander.
— Jakto? Wiedział stary, bo wspominał.
— Więc nie wierzą? — rzekła Kalinowska.
— Po pierwsze nie wierzą, a po drugie, powiadają, jak każdy, co olej ma w głowie: Żeby pan już wziął te pieniądze, to i ten papier zabrałby z numerami. Był czas!
I roześmiał się Sucheniec.
— I to racja! — mruknął gorzko Aleksander. — Kiedyś, jak one się znajdą, będę miał lepszą, teraz trzeba choć taką cierpieć. Otóż, panie Sucheniec, nie turbujcie napróżno kasjera hrabiowskiego, ja tu niezostanę, matkę wam zostawię tymczasem pod opieką, a sam pojadę w świat. Zabawię tylko, by jej trochę zagospodarować ogród i mieszkanie. Gdy coś sobie zdobędę, przyjadę po nią.
— Niech pan będzie spokojny! I ja i dzieci będziemy na jej usługi. Ja jestem pewny, że pan pójdzie wysoko, a ci z Kuhacza klapną. Znam się na ludziach.
Tego wieczora i parę dni następnych odpoczywał jeszcze Aleksander, sił nabierał i rozmyślał.
Wreszcie pewnego rana wstał o świcie i wziął się do pracy. Najął i dopilnował ludzi do uprawy szmatu ogrodu, oporządził oficynkę, kupił drew, mąki i zapasów, ugodził dziewkę do grubszej roboty, zamówił siano na zimę dla krów nawet; przygotował matce, co mógł i ile było w jego mocy, na długą swą nieobecność. Pieniądze topniały, ale się nie oglądał na wydatki, aż gdy wszystko załatwił, obrachował kasę i znalazł tylko trzysta rubli. Rozdzielił tę sumę na dwie części: jedną włożył do swego pugilaresu, gdzie miał już paszport i szkolne świadectwa, a drugą podał matce.
Siedzieli we dwoje przy lampie, ona szyła, bo już robotę dostała w miasteczku, późny już był wieczór.
Kalinowska głową potrząsnęła, odsunęła pieniądze.
— Mówiłam, że nie wezmę! Mam wszystko, czego mi potrzeba, zabezpieczone, resztę potrochu dorobię, a ty musisz grosz jaki mieć przy sobie, jeśli chcesz coś kupić lub zadzierżawić. Bądź-że rozsądny!
— A broń, Boże, na mamę choroba lub nieszczęście...
— To cię uwiadomię i przyjedziesz. Przecie mnie bez wieści nie zostawisz i ja często listy będę pisywać. Bądź-że spokojny o mnie, dam sobie radę!
W tej chwili Warta podniosła się od kolan Aleksandra, podeszła do drzwi, powęszyła mrucząc i wnet umilkła. Poruszyła tylko przyjaźnie ogonem.
— Ktoś jest pode drzwiami, znajomy! Tak późno? — zdziwiła się Kalinowska i głośno spytała:
— Kto tam?
Milczenie, tylko szmer jakiś w sionkach.
Aleksander zniecierpliwiony wstał i drzwi otworzył. U drzwi stała Józia, sierota z Kuhacza, trzęsąc się ze strachu.
— A ty tu skąd? — zagadnął zdziwiony.
Dziewczynkę do reszty głos jego przeraził, dopiero na widok Kalinowskiej zdołała wyjąkać:
— Ja do pani przyszłam.
— Przysłali cię? Poco? Samą? W nocy? Mówże!
Biedactwo było bose, obszarpane i trzymało w ręku swe drogocenne tekturowe pudełko, całe mienie.
— Ja sama przyszłam! Ze wszystkiem! — rzekła już śmielej.
— No, to chodź-że! Cóż ci tam zrobili? Wypędzili? — badał Aleksander.
Józia weszła i odetchnęła swobodniej. Zaraz też pogarnęła się do Kalinowskiej, jak zamęczone kocię.
— No, pewnieś głodna? Toż ci się nogi krwawią! Jakżeś trafiła tyle wiorst? Uciekłaś?
— Nie, mnie tam nikt nie chciał. Wyrzucili z pałacu, byłam u klucznicy trzy dni, buciki mi ktoś w nocy ukradł, jej córki — myślę. Więc zrana zaczęłam płakać o te buciki, więc się rozgniewała i wybiła mnie. Jeść też nie dali i przed nocą wypędzili ze stancji. Więc przenocowałam pod drzewem na podwórzu, a zrana sobie poszłam. Ludzie mi pokazali drogę do miasteczka, a tutaj na ulicy pytałam o panią; jakiś człowiek do wrót doprowadził i trafiłam na światło.
Wyrecytowała to wszystko jednym tchem i już zupełnie o los swój spokojna, postawiła pudełko na ziemi i przykucnęła na zydelku, niezdolna już ustać na pokaleczonych nogach.
Kalinowska krzątała się po izdebce. Dobyła mleko i chleb, nalała na miednicę wody, przyniosła szmat czystych. Aleksander dojrzał zgłodniałe spojrzenie dziecka, zdjęła go litość. Ukroił sam chleba i podał jej kubek mleka. Wzięła chciwie, i wypiła odrazu. Potem poczęła jeść chleb powoli, jakby z trudnością poruszała szczękami.
— Toś ty i wczoraj nic nie jadła chyba? — spytał.
— A nie. Nie śmiałam prosić!
— No, toś zuch! — roześmiał się.
Spojrzała na niego, zdziwiona pochwałą, ale ją teraz poczęło ogromne zmęczenie i senność ogarniać. Ledwie podnosiła rękę z chlebem, powieki opadały, członki tężały, traciła czucie i pamięć. Była przecie u celu swych marzeń i bezpieczna, mogła odpocząć.
Już śpiącej opatrzyła Kalinowska nogi pokaleczone, rozebrała ją z łachmanów, a Aleksander na ręce wziął i ułożył na czysto zasłanej kanapce. Zasnęła z kromką jeszcze chleba w garści, a oni siedli znowu u stolika i ciszej rozmawiali.
— Ot, będę miała i opiekę! — rzekła Kalinowska.
— Jutro, raniutko, przyniosę jej trzewiki! — rzekł syn.
Żadne nie pomyślało nawet, że im biedakom przybywa wydatek i ciężar wychowania zupełnie obcego dziecka. Przyjęli spokojnie narzucony obowiązek, nawet nie dysputowali nad nim.
Józię przeczucie i Anioł Stróż dobrze prowadził.
Gdy się obudziła późno nazajutrz, znalazła parę nowych trzewików, a Kalinowska już szyła dla niej spódniczkę perkalową, śpiesząc się ogromnie.
Nogi już ją prawie nie bolały; słońce zaglądało w okna, na podwórzu ktoś śpiewał wesoło; odetchnęło dziecko, jakby ze zmory zbudzone.
— Proszę pani, a co ja będę robić? — spytała, wstając.
— Umyjesz się, uczeszesz, ubierzesz, pacierz zmówisz, zjesz śniadanie i siądziesz szyć ze mną. Czeka na ciebie skrajana koszula i kaftanik. No, jakże, zdrowaś?
— Ach, pani, pani, jak mi dobrze! — wyjąkała Józia.
Cała rodzina Sucheńca zeszła się, by oglądać sierotę.
Kobiety podniosły chór oburzenia na nowych dziedziców Kuhacza, ale stary patrzył niechętnym okiem na dziecko i milczał. Wyprawił córki do roboty i, gdy został sam z Kalinowskimi, odezwał się:
— A jednakże to źle, że państwo ją zatrzymali. Na mój stary rozum, jabym dziecko odesłał.
— Niech zostanie! — odparł lakonicznie Aleksander.
— Co myślicie? — spytała Kalinowska.
Józia przestała szyć i przerażona oczy wlepiła w mieszczanina.
— Ot, co myślę! — odparł powoli. — Dziecko takie, to dla państwa ciężar i wydatek, bo to słabe i małe, a najgorsze, że będą ludzie gadać, żeście ją przyhołubili dlatego, że wiedziała o pieniądzach. Jabym tego nie trzymał dla ludzkich plotek!
Aleksander podniósł się wyzywająco.
— Plwam na ludzkie plotki! — zawołał. — Tyle ona wie o pieniądzach tych przeklętych, co i my. A że słaba i mała do nas się schroniła, to i zostanie, póki sama zechce. Byliśmy sami z matką w poniewierce, wiemy, jak to smakuje, więc jej na poniewierkę nie damy. Mogą sobie ludzie szczekać, ile chcą i co chcą!
Józia słuchała uważnie, namysł i silne postanowienie malowało się na jej wzburzonej twarzy, a co słyszała, ryło się niezatartemi głoskami w dziecinnej pamięci.
Uciekała do Kalinowskich instynktownie, jako do jedynych znajomych, teraz przylgnęła do nich, ślubowała im dozgonną wdzięczność, temu strasznemu Aleksandrowi, którego się bała, jak uosobienia grozy i władzy i siły, a który ją raczył wziąć pod swą opiekę.
Pierwszy raz poczuła, że jest czyjąś, że ma kogoś swojego na świecie.
Sucheniec stropił się odpowiedzią Kalinowskiego, począł się tłómaczyć:
— Pan bo mnie nie zrozumiał...
— Owszem, rozumiem. To wy raczej mnie nie pojmujecie. Żeby was opadły żydziaki na rynku i poczęły krzyczeć, żeście ukradli bułkę ze straganu, cobyście zrobili?
— Ja, Sucheniec, kraść bułkę!... — roześmiał się stary. — A tobym plunął i poszedł dalej!
— Tak i ja czynię, gdy mnie posądzają, żem generałową okradł! Niema o czem mówić. Sprzedajcie mi jeszcze, gospodarzu, ćwierć owsa dla klaczy, bo pojutrze pójdzie ze mną w drogę daleką, i chodźmy do gminy o małej zawiadomić. Papiery jej trzeba z Kuhacza wydobyć.
Już go owładnęła żądza tej awanturniczej jazdy w świat, dręczyła bezczynność i niepewność, paliło się w głowie od chaosu planów i projektów.
Kalinowska znała ten dziki ogień jego spojrzenia, gorączkę ruchów i małomówność, oznaki upartego jakiegoś postanowienia, którego nie było sposobu zwalczyć, więc nawet nie próbowała sprzeciwiać mu się, ani pytać o cokolwiek.
Zajęła się ekwipowaniem go na drogę, streszczając bagaż do zawartości małego tłomoczka, który miał u siodła przytroczyć, i karmiąc go, jak mogła najlepiej. Wyprosiła tylko, by zabawił jeszcze dni parę, niby, że jej pranie zalegało. Te parę dni on już jak nie swój chodził od stajni na ulicę, to znów w izbie rozkładał po raz setny kartę gubernji i oczami szedł za swą drogą. Miał trzydzieści mil do majątku owego kolegi Sochowicza, który go parokrotnie ido siebie zapraszał, stręcząc bardzo dobre dzierżawy lub interesy. Od pół roku, zapewne zniechęcony odmową, umilkł zupełnie, ale Kalinowski liczył na niego i był pewny dobrej rady i pomocy. Ostatniego wieczora przecie rozgadał się z matką.
— Za tydzień będę na miejscu i zaraz do mamy napiszę. Sochowicz mi stręczył jeden ze swych folwarków. Miał dać inwentarz na wypłatę i ratę z dołu. Jeśli nic się nie zmieniło, to może i za parę tygodni po mamę przyjadę, a jeśli się odwlecze, to bodaj kolonję tymczasem kupię; tam majątki parcelowane. Byle coś swojego mieć, choć dwie morgi, ale własne. Klacz sprzedam, zegarek, strzelbę, wszystko, bodaj własnemi rękami jaką chałupę sklecę, a pod cudzy dach się nie wprowadzę.
Był jak opętany swą szaloną myślą, a ona nie przeczyła mu, nie odbierała rozwagą energji, ale odpowiedziała spokojnie:
— Zostały mi dwie duże perły w kolczykach, jeszcze twego ojca dar przedślubny. Weź je z sobą na wszelki wypadek — nie sprzedać, tego nie zechcesz, ale zastawićbyś mógł w nagłej potrzebie. Potem wykupimy.
— Jak mama chce, ale ja sobie i tak poradzę.
— Wolałabym, żebyś je zastąwił, niż klaczy się pozbył. Chowałam ją z ręki, szkoda! Jeśli cię doprowadzi do dobrego, nie zbywaj! Lepiej może do czasu służbę przyjmij, jeśli dzierżawa niewolna na razie. A przedewszystkiem mną się nie krępuj; ja i rok i dwa mogę tu czekać. Nic mi nie brak!
— Ale ja bez mamy i roku nie wytrzymam! — odparł rozczulony. — A zresztą, z moją zapalczywością tobym się i bał sam zostać.
— Tego się będziesz strzegł przez pamięć na mnie. O to cię zaklinam! Miej wciąż w myśli, że w złości możesz kryminał popełnić, a wtedy dopiero zostanę zupełną sierotą. Pożałuj mnie dziecko!
Zawstydzony, głowę spuścił. Korzystając z tego dała mu pugilares, pudełeczko z kolczykami, jakiś jeszcze zwitek.
— Weź-że to i dobrze schowaj; nie, nie licz, ani przepatruj; każę ci wziąć, więc masz słuchać. Tu niema o co się certować. Jedziesz po byt dla nas trojga teraz, więc nie czas na skrupuły. Kiedy myślisz wyruszyć?
— Chciałbym jutro, o świcie.
— No, to już jedź z Bogiem! Nie będę cię zatrzymywać. Trzeba, to trzeba!
Wstała, pocałowała go w głowę i dopiero spostrzegła, że Józia dotąd nie spała, tylko siedząc na zydelku, przysłuchiwała się rozmowie.
— Spać, dziecko, spać! — zawołała. — I ty, Olesiu, połóż się i wypocznij. Za parę godzin świt!
Gdy się Aleksander obudził, już się matka krzątała, przygotowując mu herbatę; różowy brzask zaglądał przez okno. Zerwał się, żywo się okrzątnął i poszedł do stajni. Zastał tam Józię przy klaczy. Z wielkim trudem wwindowała na wysokość żłobu wiadro, pełne wody, i przyglądała się, jak zwierzę piło.
— Co też Józia dokazuje! — oburzył się.
— Krystyna bała się jej — odparła, spoglądając na dziewkę, dojącą krowy. — Niech się pan nie gniewa! Chciałam pana wyręczyć, bo pan dziś już jedzie! — jąkała się, wystraszona.
— Ja się nie gniewam, dziękuję! — odparł łagodnie. — Nawet mam prośbę do Józi.
Spojrzała na niego, cała w słuch zmieniona.
— Pojadę daleko i będę o matkę niespokojny. Jakby tu was spotkało co złego, choroba, albo niedostatek, a matka nie chciała mnie trwożyć, to Józia do mnie napisze. Józia potrafi napisać?
— Napiszę, tylko mi kto kopertę zaadresuje! — odparła bardzo roztropnie.
— Ja Józi dam gotowe zapisane koperty z marką.
— To dobrze. Napiszę panu i ja — zająkała się — i ja będę pani bardzo pilnować!
— Dziękuję Józi!
Podał jej koperty, które zaraz schowała do kieszeni i wyszli ze stajni. Dziewczynka dreptała za nim i coraz bardziej ośmielona, rzekła:
— A jak pan odjedzie, to może mnie zabiorą znowu do Kuhacza?
— Nie; Józia będzie u nas, dopóki sama zechce.
— To już na zawsze! — zawołała z wybuchem szczęścia.
Roześmiał się rad, że komuś sprawił uciechę.
— Więc Józia mnie się nie boi?
— O, boję się! — szepnęła.
— No, kiedym taki straszny, to Józia ucieknie?
— Nie, tylko się schowam, jak się pan gniewać będzie.
— A Józia już na mnie nie gniewa się za to?
Wskazał jej czoło, przecięte białawym śladem blizny.
— Nie. Panu wolno, bo pan mnie nie odesłał do Kuhacza, jak Sucheniec radził. O, pan dobry i ja panu do śmierci tego nie zapomnę!
Stojąc w progu, Kalinowska słyszała całą rozmowę. Spostrzegł ją syn i rzekł:
— Myślałem, że to dziecko, a mówi, jak dorosła. Pierwszy raz w życiu ktoś mi rzekł dobre słowo. Dziękuję Józi i postaram się odpłacić!
Pogłaskał dziewczynkę po głowie i spojrzał na słońce, czerwono wschodzące nad polami.
— Trzeba ruszać w drogę!
Kalinowskiej tak ciężko było na sercu, że, nie chcąc się zdradzić głosem, nic nie odrzekła. Podała mu herbatę i, milcząc, patrzyła, jak udawał, że je. Oboje pasowali się ze smutkiem rozstania, wreszcie on odsunął filiżankę, wstał, do kolan matki się pochylił, ucałował jej ręce, przeżegnał się, po ścianach spojrzał, wziął za czapkę i tłomoczek. Wtedy przemówiła:
— Mało ludzi jeszcze na ulicy. Przeprowadzę cię za miasteczko pod figurę. Dobrze?
Skinął tylko głową i wyszedł, by klacz zobaczyć.
A już i cała rodzina Sucheńca była na podwórzu. Stary obejrzał raz jeszcze podkowy klaczy, rzemienie i popręgi, dawał wskazówki co do drogi, córki się gapiły, przecierając oczy ze snu, czy z łez.
Wreszcie klacz już była do drogi gotowa i, wychodząc ze stajni, parsknęła ochoczo.
— O, poszczęści się panu! — rzekł na otuchę Sucheniec.
— Musi się poszczęścić! — odparł hardo Kalinowski.
Pożegnał ich wszystkich, otworzył przed matką wrota na ulicę i za Józią się obejrzał.
— Chodź, Józiu! — zawołał.
Słońce całe się wynurzyło, gdy szli ulicą.
Kobiety naprzód, on za niemi, prowadząc klacz za cugle. Mało co mówili. Naprzeciw kościoła pomodlili się chwilę, a potem, mijając ostatnie domy miasteczka, rzekła Kalinowska:
— Będziesz po nas wracał tą samą drogą. I, da Bóg, pojedziemy nią wszyscy razem! O tem trzeba myśleć, żeby siłę zachować. Ja spokojna jestem, że się wybijesz, a o mnie bądź spokojny!
Wstąpili na wzgórek za starą kapliczką. Przed nimi, prosto, daleko, gościniec biegł, pusty zupełnie o tej godzinie.
— No, teraz jedź z Bogiem, synku! — rzekła Kalinowska odważnie, bez łez i wybuchów.
Ucałował jej rękę, przeżegnała go krzyżem, potem nad Józią się pochylił i pocałował w głowę i oto już był na siodle i zjeżdżał na prosty, daleki gościniec. Obejrzał się raz. Matka uśmiechnęła się do niego przez łzy. Józia patrzyła z przerażeniem bolesnem w oczach.
— Zostańcie z Bogiem! — zawołał.
— Do zobaczenia! Daj ci Boże, szczęśliwie!
Klacz, rada przestrzeni, pomknęła żwawo; gdy się znowu obejrzał, już twarzy nie widział, tylko zarysy dwuch postaci nieruchomych u figury.
A one widziały tylko chmurkę kurzu, która opadała, malała, aż znikła zupełnie.
I znowu gościniec był pusty, prosty, daleki aż po horyzont. Wtedy Kalinowska westchnęła i zeszła z pagórka.
— Chodźmy, Józiu, czekać na niego! — rzekła smutno.




IV.

Pierwsze cztery dni podróży były monotonne. Aleksander oszczędzał klacz, chociaż szlachetne zwierzę dawało dowody niebywałej siły i wytrzymałości. Pięć mil szła codzień, wieczorem równie ochoczo, jak rano, nietknięta ani razu prętem, mało co spocona nawet. Kraj był nieciekawy, obcy, noclegi niewygodne po karczmach przydrożnych. Zresztą, niepewność celu trapiła nieznośnie.
Piątego dnia krajobraz się zmienił: okolica była górzysta; drogi pełne wybojów, kręte, pokryte wiosennemi wodami, i w gmatwaninie ich zbłądził Aleksander. Na dobitkę złego klacz zgubiła podkowę, poczęła utykać.
Zatrzymał się tedy w pierwszej spotkanej osadzie i spytał o kowala.
Ale osada — był to tak zwany majdan: chałup kilka wśród lasów, kuźni nie było, ludzie rozeszli się do robót w polach.
Staruszka, doglądająca wnuków, przyjęła Aleksandra gościnnie, a on, rozluźniwszy popręgi klaczy, odpoczywał przed chatą, rozpytując starej o drogę.
— Lasy te wokoło, to wszystko pana Kalinowskiego! — opowiadała, ręką na wsze strony ogarniając horyzont. — Do wsi, do Żebrów, będzie wiorst trzy, het, przez górę. Nasz majdan nazywa się Juljanka. W Żebrach jest kuźnia.
— A pan Kalinowski gdzie mieszka?
— A jest-ci dwór i pałac w Zborowie, o dwie mile stąd, ale dziedzic tam nie mieszka. Czasami bywa, wtedy balują, polują, a resztę czasu pustką stoi. Piękny pałac, widny daleko. Tam i parafja nasza.
— A daleko stąd do Małyń pana Sochowicza?
— Do Małyń? O, będzie mil cztery. Ale pana Sochowicza podobno już niema; wyjechał, czy sprzedał panu Kalinowskiemu majątek.
— Nie może być!
— Coś słyszałam, jak syn mój gadał, że tam teraz stado pana Kalinowskiego się pasie. Bo to w Małyniach nad Bugiem cudne pastwiska. Może wynajęte, nie wiem.
Uspokoił się Aleksander, ale siedział wciąż rozleniwiony upałem i dusznością południa. W kotlinie tej, zamkniętej lasami, parno było, jak w piecu, najmniejszego powiewu w powietrzu.
— Będzie burza! — rzekła staruszka, spoglądając po niebie. — Jeśli panu daleka droga, to suchy pan nie dojedzie.
— Do Małyń chcę na noc dojechać! Czy przez Żebry droga? — spytał, wstając.
— Prosta, jak strzelił. Przez Żebry do Zborowa, a potem przez rzekę, na lewo. Ślepyby trafił.
— Nie kolonizują tu jakich majątków? — spytał jeszcze mimochodem, podciągając popręgi.
— A gadają ludzie, że ten jakiś Mniszew będą na kolonje ciąć, bo tam nowy dziedzic najechał z Warszawy, czy z Galicji.
— A daleko to?
— Het za Małyniami, w kącie, za lasem.
To mu dodało znowu otuchy do drogi. Zapłacił starej za mleko i siano, podziękował i znowu był na drodze, osadzonej kwitnącemi czereśniami, pnącej się dość stromo ku lasom.
Jechał, puściwszy wolno cugle i rozmyślał już o kolonji w tym Mniszewie, o którym ledwie się dowiedział. Po raz setny obrachowywał swe środki i tak się w swych myślach zatopił, że nie spostrzegł, jak się w las zanurzył. Las był czarny, gęsto podszyty, pocięty gdzieniegdzie trybami, sadzonemi świerczyną, utrzymany bardzo starannie. Klacz, orzeźwiona cieniem, parsknęła ochoczo i poczęła strzyc uszami, nasłuchując na jakieś dalekie odgłosy. Czuła daleko w gąszczu konie. Wreszcie i Aleksander dosłyszał jakieś głosy i począł się rozglądać.
Jednym z trybów jechało konno ku głównej drodze trzech jeźdźców i dama, żywo rozmawiając. Dojrzał ich zdaleka w ramie świerków i w ciszy słyszał każde słowo rozmowy, prowadzonej po francusku przeważnie.
Jeden z mężczyzn opowiadał coś z zajęciem:
— Podobno były to moje krewne! Jak żyję, anim ich widział, anim słyszał o ich istnieniu.
— Bardzo mile się zamanifestowały sukcesją — przerwał drugi głos.
— Więcej z tem mam kłopotu, niż korzyści naprawdę i żeby nie Zborów niedaleko, byłbym w rozpaczy. Musiałbym chyba zamieszkać gdzie w karczmie, zanimbym interesa urządził.
— Więc dom w ruinie? — spytał głos kobiecy.
— Naturalnie, a przytem te trzy groby na podwórzu, tuż pod gankiem.
— Pan się boi strachów?
— Boję się! Naprawdę! Proszę się nie śmiać! Przecie chłopi, urzędnicy, żydzi, wszyscy mi zapowiedzieli jedno i to samo. Mniszew rozkolonizować łatwo, ale dworu nikt nie kupi, ba! darmo nawet nie weźmie.
— To jednak ciekawa historja! — rzekł trzeci mężczyzna, dotąd milczący. — Co u licha mogły nabroić trzy stare kobiety, żeby kazać się pochować na podwórzu? Cóż ci ksiądz powiedział?
— Ksiądz umarł na tydzień przed moim przyjazdem.
— A wójt, a służba?
— Wójt, nowo wybrany, nic nie wie, a służba, ograbiwszy, co mogła, rozpierzchła się. Zresztą od lat wielu chłopi tam gospodarzyli, podzieliwszy grunta między sobą. Płacili towarzystwo i podatki porządnie, dawali staruszkom na życie i o dworze prawie mowy nie było.
— Zapewne, bo my sąsiedzi nic o tem nie słyszeliśmy. A toć przecie historja z sensacyjnego romansu.
— Musi nam pan to pokazać! — rzekła dama.
— Właśnie we czwartek spróbujemy młodych koni. Dobry kurs, mil trzy! Zapraszamy się na obiad do twego zaklętego zamku. Oto spotykamy jeźdźca! Patrzcie-no, co za szkapa!
Wyjechali na gościniec i zrównali się z Aleksandrem, rozdzielała ich tylko szerokość drogi.
Przyjrzał im się uważnie, zajęty nadzwyczaj zasłyszaną rozmową.
Panowie byli wyśmienici jeźdźcy, siedzieli na rasowych koniach, ale nadewszystko uderzyła Aleksandra amazonka. Koń jej, skarogniady anglik, był najpiękniejszym z czwórki, ona sama najurodziwszą kobietą, jaką widział kiedykolwiek. Pięknie wyrosła, smukła i zgrabna, siedziała na koniu, jakby życie na nim spędziła, pewna siebie, od niechcenia kierując szalonym wierzchowcem. Spojrzeli wszyscy na Aleksandra, ona też objęła oczyma konia najprzód uważnie, jego potem, jako mało ważny dodatek, zwróciła się wreszcie do jadącego za nią mężczyzny i rzekła po francusku:
— To dziwne, jaki ten koń podobny do naszej, „Alicji“! Pamiętasz?
— Ba, ktoby to cudo zapomniał? To mnie uderzyło od pierwszego rzutu oka, chciałem wołać: Alicja! Ale ta młodsza, jej córka. Skądże? Przecie kupił ją przed pięciu laty Wrangel, odprzedał Von Hassowi i u tego zdechła! Ale to dziwne podobieństwo!
— Pani pamięta klacz, sprzedaną przed pięciu laty w tej masie koni, które posiadacie? — zagadnął drugi mężczyzna, ów dziedzic Mniszewa.
— Tę może wyjątkowo, bo ją kochałam! — odparła chmurno, wciąż na klacz Aleksandra patrząc.
— I Adam sprzedał pani ukochaną?
— Musiał! Wzięła sprzedażną nagrodę wypadkiem.
— Ciekawym, kto to być może? Siedzi na koniu rasowo i takie ma zwierzę krwi, a przecież ktoś obcy. Kupiłbym u niego tę klacz! Ta musi dopiero skakać, jak sarna! Uf, smaczna!
— I grubo warta! — dodał trzeci towarzysz. — Każ masztalerzowi jechać za nim, a jak się dowiesz, kto i co, podeślij swego Malcza! Ten ci ją wyszachruje. To ktoś przygodny, może szuka posady.
— Drab pyszny w każdym razie i na oficjalistę nie wygląda. Klacz zdrożona i utyka, zgubiła podkowę! Muszę ją mieć!
Wstrzymał konie i skinął na masztalerza, który jechał za nimi.
Tymczasem dziedzic Mniszewa spojrzał uważniej na Aleksandra i rzekł do panny:
— To zabawne, ale on podobny do Adama! Słowo daję, ten sam kształt głowy i twarzy. Niech pani zauważy!
Uśmiechnęła się lekko.
— Nie, o tyle mu się nie przyglądałam i to mniejsza. Mamy tak mało krewnych, że po drodze ich się nie spotyka.
Aleksander w tej chwili wyprostował się na siodle i ściągnął cugle. Klacz ruszyła z punktu kłusem i odsadziła się wnet daleko od towarzystwa. Las się skończył i droga znowu spadała w dół, o staje bieliła się duża wieś.
— To Żebry zapewne i kowal. Trzeba duchem gnać, bo i burza napewno będzie i dziś muszę być u Sochowicza. Kupię ten zaklęty dwór. Co mnie mogą obchodzić upiory? Więc ten, to mój stryjeczny brat! Ale kto panna? Jego siostra. Nie może być! Matka opowiadała, że stryj miał tylko syna jedynaka. Piękna jest, oczy rwie, a tych dwóch to pewno konkurenci! Hej, bej, żeby tak za lat dziesięć! Gdy wybiję się, zdobyłbym ją, musiałbym mieć!
Odetchnął głęboko i zuchwale przed siebie patrzył. Nie próżność to była, ni pycha, tylko zupełna pewność swego celu, sił i zwycięstwa.
Przemknął przez wieś i zeskoczył przed kuźnią.
Na głos jego rozkazujący, kowal rzucił robotę i wnet do podkowy się zabrał.
Już skończył robotę, gdy eleganckie towarzystwo znów się ukazało na drodze; tym razem jechali żywo, oglądając się na chmury, już groźne.
Wtedy Aleksandrowi pusta myśl przyszła do głowy. Zapłacił kowalowi, skoczył na siodło i pieszczotliwie do klaczy przemówił:
— No, złota, weźmiesz ty te folbluty? Pobijesz? Śmigaj-że, jak umiesz!
Cugle zebrał i pomknął cmoknąwszy.
Klacz ruszyła, jak wicher, ledwie tykając ziemi, rozpalając się z każdą chwilą, wyciągając się w szalony kłus. Sieć żył wystąpiła na skórę, nozdrza przeświecały krwią i szła, szła w tempie, upajającem, jak wino!
Zrównała się z kalwakatą, tamte konie podwoiły biegu, jeźdźcy mimowoli dali się unosić i rozpoczął się wyścig.
Sacré nom! — posłyszał Aleksander wykrzyk swego stryjecznego brata. — Zakładamy się, panowie!
— Mój Orkan ją weźmie! — odkrzyknęła panna.
Aleksander się obejrzał i uśmiechnął. Już o sto kroków był na przedzie i przestrzeń rosła między nimi. Teraz droga szła prosto, z obu stron pola uprawne, woddali pod lasem szopa chróściana na zboże, a na widnokręgu znowu góra i las.
Ale burza szła od nich wszystkich prędzej, wicher się zerwał, chmury goniły wściekłe i kotłował już w nich huk grzmotów. Jeszcze chwila, błyskawica rozdarła niebo i padł pierwszy piorun, zaraz po nim deszcz ulewny.
Aleksander już się nie oglądał, umykał przed ulewą i oto spostrzegł otwartą szopę, skręcił, wpadł do środka i klacz osadził.
Mało co przemókł jeszcze, zeskoczył na ziemię, otrząsnął się i zaraz starannie wytarł nogi klaczy i ukrył ją w kąt.
W tej chwili zadudniało i z nowym piorunem całe eleganckie towarzystwo wpadło też pod szopę.
— Uf — wydarło się ze wszystkich ust. — Opatrzność umieściła tu tę szopę!
— Zmokłem do nitki! Ale pani! Okropność! — zawołał dziedzic Mniszewa.
— Nic mi nie szkodzi! Ale gdzie się podział ten piekielny jeździec i koń? Zapadł się w ziemię!
— To był ten z Lenory Bürgera! Die Toten reiten schnell!
— Pst! — szepnął Adam Kalinowski. — Toć on tu jest! Tam w głębi!
Wszyscy spojrzeli w mroczną głąb szopy i umilkli.
Burza rozszalała się na dobre, był tylko jeden bezustanny huk, co chwila trzask grzmotów, a deszcz lał jak z wiadra. Poczęło kapać przez strzechę.
— Pańskie oko konia tuczy! — rzekł sentencjonalnie drugi konkurent, młody, poważny mężczyzna. — To twoja szopa, Adamie; każesz ją na nowo poszyć teraz. Pszenica skorzysta na twej tu obecności.
Deszcz zabijał przez drzwi, usunęli się wszyscy w głąb, byli już obok Aleksandra.
— To jednak strasznie piękne! — rzekła panna, wzdrygając się na bezustanne zygzaki ognia.
— Wartoby wrota zamknąć! Gdzie u licha został masztalerz? — zawołał dziedzic Mniszewa. — Potrzymajno konie, Adamie, ja spróbuję! Pomóż mi panie Żarski!
Ruszyli we dwóch, ale daremnie targali wierzeje. Drzwi osunęły się i opadły w ziemię.
Aleksander stojąc oparty o klacz, patrzył na nich z uśmiechem. Gdy wrócili zasapani, on się naprzód wysunął, wziął walający się pod ścianą drąg, drzwi zaważył i przymknął, potem w milczeniu na swe miejsce wrócił.
— Dziękuję panu! — rzekła panna.
Uchylił zlekka czapki i znowu o klacz się oparł, gładząc ją pieszczotliwie po szyi.
Wtem błysło i jednocześnie rozległ się huk straszliwy, krzyk straszny, ryk konia i dym napełnił całą szopę. Aleksander upadł, ale wnet się zerwał, nic nie słysząc; odurzony był, ale cały. Rozejrzał się, rzucił się do drzwi, pchnął je i wrócił do środka. Jeden koń leżał martwy, trzy rzucały się jak wściekłe i ledwie drzwi otworzył, wyleciały na powietrze, drżąc, trzęsąc się całe. Jego tylko klacz wtulona w kąt, drżąca, parskała przerażona, ale cała i przytomna. Ludzie leżeli wszyscy na ziemi.
— Jezus Marja! — w duchu jęknął Aleksander, porywając pannę i wynosząc ją na powietrze.
Żyła przecie, oddychała, tylko nie mogła wydać głosu i ręce podnosiła do uszu, jęcząc.
Posadził ją na ziemi na deszczu i wpadł napowrót do szopy. Kalinowski i Żarski podnosili się z ziemi, tylko ogłuszeni, trzeci leżał jak trup obok zabitego konia.
Tego porwał Aleksander i poniósł za szopę w rów, tam go ułożył i począł nań rękami ściągać ziemię, ryć ją, drapać i zakopywać nieszczęśliwca. Pierwsza przyszła mu z pomocą panna. Blada, przerażona, ale przytomna, zrozumiała, co czyni i, uklęknąwszy, poczęła także ziemię ściągać, przykrywać nieruchomego. Tak pracowali, dysząc ze zmęczenia, nic do siebie nie mówiąc. Wreszcie ona, szczękając zębami, wykrztusiła:
— On nie żyje! Boże mój!
— Będzie żyć, uratujemy! A tamci?
— Wyszli z szopy, tam siedzą!
— Wnet odejdą. Odurzeni! Tylko koń pani już nie weźmie żadnego wyścigu.
— Zabity? — zawołała z żalem. — Biedny Orkan!
— Zrobiliśmy, co można! — rzekł Aleksander. — Terazby trzeba co rychlej lekarza i powozów. Gdzie tego szukać?
— U nas, w Zborowie. Gdzie może być masztalerz?
— Schował się przed deszczem do chaty. Moja droga prowadzi przez Zborów. Załatwię to, o ile się da, najprędzej!
Wszedł do szopy i po chwili wsiadł na koń i ruszył z kopyta.
Deszcz lał, ale gromy już nie biły, tylko huk był w chmurach, które nagły wicher poczynał zganiać napowrót ku Żebrom.
W lesie musiał wolniej jechać Aleksander, gdyż drogą leciał potok i zawalały ją gałęzie. Dopiero, gdy się w pola wydostał, pośpieszył. Z góry miał śliczny widok przed sobą. Pola i kępy drzew, a nisko nad rzeczką miasteczko, kościół, opodal zaś dwór pański. Pałac w parku, a na boku folwark murowany. Skręcił tedy do folwarku i spytał pierwszego spotkanego człowieka o rządcę.
Pokazano mu średnich lat mężczyznę, stojącego we drzwiach obory.
Skłonił mu się i, nie zsiadając z konia, rzekł:
— W szopie, za lasem, czekają państwo na pomoc. Piorun zabił konia pani, panowie ogłuszeni, jeden zupełnie bez władzy i mowy. Potrzebny spieszny ratunek i doktór!
— Awantura! Wicek, konia mi podaj i leć do stangreta, niech duchem zaprzęga! Michał, bryczkę wytaczaj!, Ja skoczę po doktora. Kto bez władzy, nasz dziedzic? Jakże to się stało? A pan skąd się tam wziął?
Ale Kalinowski nie skory był do gawędy i, widząc, że się ludzie żywo zakrzątali, skłonił się i zawrócił na drogę.
W miasteczku spytał o Małynie, pokazano mnu zawrót za rzeczką, miał jeszcze dwie mile.
W tedy dopiero poczuł zmęczenie, głód i przykrość dźwigania mokrego ubrania. Zapragnął dobrego jadła i noclegu i widoku przyjaciela. W Małyniach, u Sochowicza, nareszcie wypocznie. Krzepił się tą myślą przez dwie jeszcze góry i trzy jary, wreszcie chłop przechodzący pokazał mu dwór o staję i rzekł:
— Ot i Małynie! Niech się ino pan psa strzeże!
— Co tam pies Sochowicza!
Znowu z gościńca kęs skręcił i wjechał na podwórze, wprost pod ganek. Dom był mały, drewniany, dwa charty i jamnik, wylęgały na progu, nikt drzwi nie otwierał. Zsiadł tedy Aleksander, klacz do drzewa przywiązał i wszedł. W sieni dość brudno i ciemno, na ścianach lisie skórki, wypchany jastrząb, strzelba, harapy, na stole ćwieki, sznury, latarnia, załojone księgi gospodarcze, w kącie stos żelastwa, worki, różne rupiecie.
Aleksander chrząknął parę razy. Gdzieś w głębi ktoś pośpiewywał basem i słychać było brzęk talerzy, ale o gościu nic nie wiedziano.
Poszedł tedy dalej, coraz bardziej zdziwiony, tknięty złem przeczuciem, minął dwa zupełnie puste pokoje i stanął na progu trzeciego, gdy wtem jakaś bestja czarna rzuciła się mu z rykiem na piersi.
Był to ogromny kosmaty pies. Chwycił go zębami za kurtę, chciał szarpnąć i nagle zajęczał.
Nie tracąc na sekundę przytomności, Aleksander chwycił go za kark, zdusił i odrzucił od siebie. Wtedy spojrzał. Przy stole siedział mężczyzna, jak dąb, ubrany w szarą kurtę i mocno zabłocone buty, i spożywał snać kolację.
Naprzeciw niego stała, podając mu potrawy, niemłoda kobieta.
— A sa Madej! Leżeć! — krzyknął gospodarz, zrywając się na ratunek przybysza, i stanął oniemiały, gdy pies potoczył się ku ścianie napół zdławiony.
— Zdrowy uścisk! — zaśmiał się wreszcie. — Ale bestja zasłużył! Zawsze mu gadam: Trafisz na swego! Ot i trafił! No, czem mogę panu służyć?
— Czy zastaję pana Sochowicza?
— Oho, zdaleka pan snać jedzie! Pan Sochowicz wyprowadził się stąd już od trzech miesięcy.
— Dokąd wyjechał?
— Gdzieś za Wisłę. Nie wiesz, jak to się nazywa, Paulinko?
— Nie pamiętam, w Kutnowskie. Wziął tam dzierżawę, czy kupił jakiś majątek.
Aleksander milczał, jak zabity. Wszystkie jego nadzieje i plany rozwiały się, jak sen.
Pies skrył się pod stół i oszczekiwał go zajadle, gospodarz oglądał go od stóp do głowy. Wreszcie młody człowiek oprzytomniał, zebrał na nowo energję.
— Proszę mi zatem darować najście domu! — rzekł, kłaniając się i zabierając do odwrotu.
— Za pozwoleniem! zatrzymał go gospodarz. — Czy pan myśli, że tu cygańska nacja mieszka? Niema pana Sochowicza, ale jestem ja, Czesław Dukszta, i pana, tak jak wroga, nie puszczę bez chleba i soli. Musiał pan nielada kawał drogi dziś zrobić!
— Mil pięć, ale w drodze już jestem pięć dni.
— Jakże? Furmanką, swemi końmi?
— Konno!
— Bagatela! Dobry koń, ale rzadka w tych czasach ochota. Paulinko, dajże nam wódki! Prószy pana do stołu!
— Pan pozwoli się przedstawić: Kalinowski.
— Oho, imiennik mego dziedzica.
— Więc to pan Kalinowski kupił Małynie?
— A tak! Pan myślał, że ja! Oho, niema głupich! Wolę pracować na cudzem, niż na własnem. Tak przynajmniej wiem, co mieć będę. Jestem tu rządcą, przeflancował mnie pan hrabia z innego folwarku, mnie i źrebięta. Bo my ze źrebiętami zawsze razem już lat piętnaście. W ręce pańskie! — zakończył, nalewając kieliszek wódki.
— Dziękuję panu, ale jeśli łaska, muszę przedewszystkiem poprosić o gościnę dla klaczy.
— To racja i daje mi pan słuszną naukę! Zaraz każę klacz umieścić.
— Jeśli pan pozwoli, sam ją umieszczę!
— I to racja! Chodźmy tedy!
Wyszli przed dom i Dukszta okiem znawcy obejrzał klacz.
— Oho! Nie dziwota! Warta bestja szacunku! Pięć lat, jakie nogi, co za krzyż! Hm, hm, ja ją gdzieś widziałem; ale gdzie?
— To niemożliwe! Wychowała się u mnie i pierwszy raz jest w tych stronach.
— A jednak ja ją znam! Słowo daję, znam!
Aleksander się nieznacznie uśmiechnął, ale nie dopomógł pamięci starego. Poprowadził klacz do stajni i nie odszedł, aż ją sam rozkulbaczył, wytarł słomą i zostawił zajadającą z apetytem siano. Wtedy dopiero wrócili do domu i zasiadł sam do posiłku.
Usługiwała im panna Paulina, jak się okazało, siostra i gospodyni Dukszty, który, jak sam opowiadał, nigdy się nie zebrał na ożenek, bo z racji źrebiąt nigdy czasu nie miał.
Opowiedziawszy swe domowe stosunki, zwykłym trybem oficjalistów jął opowiadać o chlebodawcach.
— Stary pan Kalinowski, nieboszczyk, ten się na koniach rozumiał i pieniądze z nich robił. Oho, co rok do Łęczny prowadziłem czwórek dziesięć, piętnaście, bo co do sprzedaży, sobie tylko ufał, a co do dozoru, tylko mnie. On się przez konie drugi raz ożenił nawet z hrabiną Starżą, wdową.
— Jakto dla koni?
— Starża był miljoner i miał stado. Sąsiadowali i ciągła była między nimi rywalizacja. Gdy umarł, wdowa poprosiła pana Kalinowskiego o opiekę nad majątkami i końmi. Zaczął tedy dojeżdżać i ożenił się, ale niedługo się cieszył, dwa lata.
— Dawno umarł?
— Szósty rok mija.
— A wdowa?
— Została w Zborowie z córką.
— Miał z nią córkę?
— Nie. Jej córka, hrabianka Starża. Ja myślę, że młody pan się z nią ożeni. Toby dopiero była fortuna!
— Nie mógłby też pan poinformować, kto teraz jest właścicielem Mniszewa?
— A pan zna Mniszew? — spytał Dukszta zaciekawiony.
— Tak, trochę! — odparł wymijająco Aleksander.
— O, może pan wie więcej, niż ja! Tam się działy niesłychane historje. Mieszkały tam trzy stare kobiety. Nigdzie nie bywały, a nikt u nich. Czem dla siebie były: siostry, czy matka z córkami, też nikt nie wie; kiedy tu przybyły, nikt nie pamięta. Dość, że pomarły jakoś prędko jedna po drugiej i kazały się pochować przed domem na trawniku. W pół roku potem, sprowadzony przez regenta, przybył z Galicji pan Lasota, którego uczyniły swym spadkobiercą. Spadło mu to z nieba, jest urzędnikiem w Wiedniu, podobno nawet zamożny i wysoką ma dworską posadę. Naturalnie sprzedać to musi, będzie kolonizować podobno, a tym czasem bawi w Zborowie.
— Duży to majątek?
— Nieduży, morgów pięćset i strasznie zaniedbany. Chłopi tam ryli przez pół wieku. Ale żeby dostał się w dobre ręce, może być smaczny kawałek chleba. Toć do fabryki cukru pięć wiorst, a ziemia o buraki aż prosi.
Aleksander się zamyślił i o nic więcej już nie pytał, ale Dukszta rad mówił sam:
— Zresztą, jak go znudzą korowody z kolonistami, to może i panu Kalinowskiemu taniej sprzeda. Bo to, panie, parcelacja złoty interes, ależ i krwawa praca. A pan Kalinowski nie dla siebie, to dla macochy kupi; co mu znaczy te kilkadziesiąt tysięcy. Jego konie za jeden sezon mu to wybiegają.
Przybycie dozorców na wieczorną dyspozycję przerwało rozmowę i panna Paulina została z gościem sama.
— Pan się czuje pewno bardzo umęczony? — rzekła po chwili milczenia, marząc sama o jak najprędszym spoczynku, po całodziennej gospodarskiej dreptaninie.
— Bolą kości — przyznał szczerze — i deszcz mi dokuczył srodze.
— To niechże pan spocznie, tu obok posłano już dla pana. Czesław taki nieuważny!
Zapaliła świecę i dodała: — Niechże się pan z pożegnaniem Czesława nie ceremonjuje! On będzie gadał z dozorcami do północy!
Nie bardzo się Aleksander certował, w duchu wdzięczny jej był, i oto znalazł się sam w małym pokoiku, zwykle niezamieszkanym snać, bo pustką, wiało ze ścian i kątów.
Chciał jeszcze myśleć i układać plany, ale zaledwie się położył, zasnął kamiennym snem młodości. Zbudził go pierwszy blask wschodzącego słońca i jednocześnie z tym promieniem myśl pierwsza go objęła, równie śmiała i potężna, jak letni brzask.
— Kupię cały Mniszew!
Aż się przeraził, ale wnet podobało mu się to zuchwalstwo. Nie myślał, co, jak, tylko się roześmiał sam do siebie i, zrywając się, półgłosem powtórzył:
— A pewnie! Kupię całe! Na szklaną górę ludzie przecie się wdzierali!
I już na nowo pełen siły i ochoty ubrał się i wyszedł na podwórze.
Pan Dukszta już się około swej stadniny uwijał, musztrując gromadę stajennych i rad sprezentował gościowi małoletnie folbluty, potem wstąpili do klaczy Aleksandra i stary znowu jął się nią zachwycać.
— Po jest, panie, bydlę wysokiej krwi! Tyle drogi i czy aby znak! Tak ino węszy i wygląda, żeby dalej lecieć. Grube może pan za nią wziąć pieniądze, byle rodowód w porządku. Ale skąd ja ją znam?
Zamyślił się stary i szli ku domowi na śniadanie; panna Paulina była już na stanowisku, w jadalni, punktualnie, jak zegarek, i milcząca.
Zasiedli do posiłku, który Aleksander prędko połykał, śpiesząc ku niepewnemu celowi.
Zaraz też począł się żegnać i, podziękowawszy za gościnność, ruszył ku stajni. Dukszta go przeprowadził.
— Dokąd-że pan dziś zmierza? — spytał.
— Pojadę do fabryki cukru! — odparł wymijająco.
— A drogę pan zna?
— Znam, dziękuję panu!
Skłonił się już z konia i za wrota wyjechał.
Patrzył za nim stary i głową, kręcił.
— Zagadkowy człek. Przebrany książę, czy zbieg. Koń królewski, a kurta ekonomska, a mądry będzie, kto od niego się dowie, co za zębami chowa.
Aleksander zaś ledwie do wsi dojechał, spytał o drogę do Mniszewa i poleciał, jak wiatr. Teraz mijał wciąż łany buraków, na których setki ludzi zajętych było pełciem i motykowaniem. Ziemia była nadzwyczaj żyzna, spadki ostre, dwory i wsie zamożne, a krajobraz uroczy. Coraz to gwałtowniejsza ochota brała tu osiąść i zostać. Nareszcie z góry zobaczył przed sobą Mniszew.
Naprzód wysunęła się wieś nieduża, rozrzucona na pochyłości, a za nią wielka masa drzew, łączących się z lasem, tak gęsta i zwarta, że ledwie parę dachów starych widać wśród nich było. Aleksander zwolnił kroku klaczy i rozglądał się. Serce mu biło, jakby już to jego gniazdo być miało. Minął wieś i w ogród dworski wjechał.
Niegdyś były tu może płoty i bramy, teraz sad stał zewsząd dostępny, zawojowany przez chłopskie bydło, nierogaciznę i ptactwo. Drzewa częścią wyschły, częścią zdziczały, stawy zarosły pleśnią i trzciną, trawniki były zryte i zdeptane i tylko jedna ścieżka szła przez tę dziczyznę popod krynicę, aż ku domowi.
Dom był niewielki, drewniany, niski, wrosły w ziemię. Ganek od ogrodu już się zawalił, dach świecił dziurami, w oknach brakło szyb, stał pustką.
Objechał go wkoło Aleksander i znalazł się na podwórzu. Wzdrygnął się. Istotnie na trawniku, o dwadzieścia może kroków od ganku, były trzy mogiły, trzy kopczyki ziemi, na każdej polny kamień bez żadnego napisu i mały drewniany krzyżyk.
Jedna z tych mogił była jeszcze świeża, ledwie darnią porosła; tamte dwie, już dawne, ocienione krzakami bzu lekarskiego.
Za temi mogiłami znowu gąszcz drzew, chwastów, chmielu i ponad tem dziwacznie pogięty daszek staroświeckiego lamusa i jakiś jeszcze rozwalony budynek.
Aleksander się obejrzał, nigdzie nie było żywego ducha, dom stał szczelnie zamknięty. Więc tedy z konia zsiadł, poszedł do tych mogił, uklęknął i odmówił pacierz za umarłych.
Gdy powstał, trochę się zmieszał, bo spostrzegł, nie był sam. Koło ganku, na koszturze wsparta, stała stara żebraczka i przyglądała mu się.
Postąpił do niej kroków parę.
— Niech będzie pochwalony! Czyście tutejsi, matko? Jest tu kto w domu z ramienia nowego dziedzica?
Kobieta potrząsnęła głową, wskazała na uszy i usta, była głuchoniema.
Sięgnął tedy do kieszeni i podał jej miedziaka.
Znowu potrząsnęła głową, popatrzała nań przejmująco, pokazała na jego kolana, potem na groby, potem w niebo i pogładziła go po ramieniu. Z oczu polały się jej łzy; otarła je prędko rękawem, poszła na mogiły i tam przykucnęła do wypoczynku.
Widząc, że tu nie zasięgnie żadnych informacyj, ruszył dalej, przedzierając się przez gąszcze.
Za lamusem były jeszcze resztki folwarku i gumna,, ale w jakim stanie! Wszystko się waliło i stało pustką, nigdzie śladu bydlęcia, paszy, wozu, nawet zawiasy u drzwi powyrywane. Wrócił tedy do wsi i spytał o sołtysa.
Wypadkowo chłop nie był na robocie, bo leżał chory w chałupie i nudząc się w samotności, rad był gawędzie.
— Ja do was, sołtysie, wstąpiłem, żeby się spytać, czy prawda aby, że kolonizują dwór!
Chłop stęknął i splunął.
— A juści. Najedzie ta choroba, kolonisty, trza będzie zginąć od takiego sąsiedztwa.
— A sami to nie chcecie rozkupić?
— Nie! Po pierwsze, to i ochoty niema, dość jest swego, a po drugie, to i z pieniędzmi skąpo. Dużo nachwytasz, źle połkniesz!
— Ale to we dworze ni budynków, ni inwentarza!
— A niema. Wieś grunta wyrabiała, dziedziczki nie chciały o niczem słyszeć, byle ciężary zapłacić i im zboża krzynę dać na wikt. Tak i było.
— A czemuż je tak pochowali, nie po ludzku?
— Wola ich taka była i proboszcz się nie sprzeciwił. Musi heretyki jakie były. Ja ta i myśleć o tem nie rad, a te ludzie, co ich chowali, to precz pomarli, a one we trzy, to nocami po sadzie chodzą. Juści to miejsce nieczyste i tego dworu to nikt nie weźmie za darmo! A myśli pan, że z onych dworskich gruntów było komu szczęście? Wiadomo, łasi się człek na ziemię i my się na nią łasili, ale w korzyść to nie szło, to ogień wziął, to złodziej, to choroba. Co który wziął, potrzymał, to rzucał. A ilu bez pory pomarło, a ilu się rozpiło! My ta tego dworu nie kupimy! Niech kolonisty próbują! Napędzili ich tu już ćmy faktory, a jakoś dotąd żaden się nie kwapi. Co na te groby popatrzy, co z ludźmi pogada, to i poszedł i przepadł. Dziedzic pono na nas są źli, że to niby my odmawiamy, a nieprawda jest. Tej wiosny to i mało co kto obsiał, ugoruje!
— A od dziedzica kto jest, co z kolonistami gada?
— A jest niby ten Raczkowski, co to w Zborowie pisarzem był, a potem w miasteczku osiadł, prośby pisze, i tak, niby pies, za rublem węszy. Powiadają, że mu dziedzic obiecał duże pieniądze, jeśli do Jana interes skończy, a jak po Janie, to ino połowę. Lata też on, lata, że ino miga, a od gadania z kolonistami zachrypł i nic! A czy to pan chce także to przeklęte pole targować?
— Chcę kupić! — odparł Aleksander spokojnie.
— Ha, to niech się pan do Kaczkowskiego zgłosi! — rzekł chłop, ramionami ruszając. — My panu będziemy radzi i dopomożemy nawet, byle kolonistów się pozbyć. Może pan chce dom obejrzeć? Klucze u mnie!
— Mniejsza o tę pustkę, jak kupię, to się sprowadzę. Zostańcie zdrowi!
I wyszedł. Po chwili gnał już w kierunku Zborowa.
Przybył tam pod wieczór i łatwo się dowiedział o Raczkowskiego. Dom stał na rynku, obok apteki, naprzeciw kościoła, w honorowym punkcie mieściny. Gdy Aleksander wszedł do sieni, usłyszał piskliwy głos kobiecy, dowodzący coś płaczliwie i bas męski, odpowiadający dość słabo. Była to scena familijna.
Zapukał do drzwi parokrotnie, zanim go usłyszano.
Głosy ucichły, otworzyła mu kobieta, niemłoda, chuda, czarno ubrana, z widocznemi śladami łez i wzburzenia na twarzy.
— Czy mogę się widzieć z panem Raczkowskim?
— Chory leży! — odparła kobieta.
— Jeśli interes ważny, służę! — zawołał za nią bas.
Raczkowski widocznie rad był interwencji obcej. Leżał w łóżku i nudził się śmiertelnie.
Kalinowski wszedł i odrazu rzecz zagaił.
— Pan się zajmuje sprzedażą Mniszewa?
— A tak, zajmuje się, zajmuje! — zawołała kobieta. — Już go Bóg za to pokarał! Przyszła już choroba, przyjdzie ogień, głód, nędza, pomorek! Niech się zajmuje!
— Właśnie chcę te wszystkie klęski powstrzymać i wziąć na siebie. Chcę kupić Mniszew.
— Cały? Ja się zajmuję kolonizacją tylko. O całość niech pan traktuje z samym dziedzicem. Tylko wątpię, czy pan tyle zapłaci, co moi koloniści.
— Właśnie o tem pogadamy, jeśli pan pozwoli.
Usiadł na podanem mu uprzejmie przez panią krześle. Miał w niej sprzymierzeńca.
— Mniszew ma obszaru piętnaście włók! — rzekł.
— Szesnaście! — poprawił Raczkowski.
— Ileż panu obiecano za sprzedaż?
— Dwa tysiące rubli — rzekł Kaczkowski, piorunując wzrokiem żonę.
Milczała, ale Aleksander już wiedział, że kłamie.
— Ładny grosz, ale trzeba skończyć do świętego Jana, a to się nie skończy. Ja zaś kupię całość u dziedzica najdalej za tydzień.
Raczkowski się żachnął.
— Zobaczymy! — burknął.
— Dlaczego się pan zacina przeciw mnie? Przybyłem do pana z pieniędzmi i ugodą. Miał pan w sprawie tej koszta i fatygę. Jeśli mi pan dopomoże i interes ułatwi, w dzień, gdy Mniszew nabędę za tydzień, zapłacę panu trzysta rubli, a w dzień, gdy będę miał tytuł własności, drugie trzysta.
— Dobrze, dobrze! — zawołała kobieta skwapliwie.
— Cicho! — krzyknął Raczkowski. — Pilnuj swych garnków i dziecka!
— Nie będę cicho! Oprócz dziecka, mam i ciebie, twoją duszę chrześcijańską! Nie dam ci jej oddać szatanowi! Bierz pieniądze i nie tykaj tego przeklętego interesu! Ile klęsk od dnia, jakeś tego się dotknął! Posłuchaj, co ludzie gadają, rzuć to, nie tykaj! Na głowę dziecka cię zaklinam!
Raczkowski zatkał uszy dłońmi.
Aleksander spokojnie wydobył z kieszeni banknot i położył na stole.
— Oto jest zadatek! Poproszę pana o pokazanie planu, opisu i inwentarzy.
Zanim Raczkowski zdążył odpowiedzieć, kobieta już sprzątnęła pieniądze i podała mu plik papierów, wydobyty z szuflady.
Rozłożył tedy na stole plan i począł rozglądać, notować, liczyć, potem zajrzał do aktów i spytał:
— Ileż jest Towarzystwa?
— Niema wcale! — mruknął Raczkowski, oglądając się na żonę, czy nie odejdzie.
Ale stała uparcie, śledząc ruchy Aleksandra.
— Aha, dlatego taka dewastacja.
— Ale piękny majątek! — wtrąciła Raczkowska.
— Dla mnie dobry. Dziękuję panu! Trzysta rubli złożę zaraz u proboszcza do odbioru za tydzień. Mam nadzieję, że nie ostatni to będzie między nami interes. Polecam się pana pamięci i do widzenia — za tydzień.
Złożył dokumenty, ukłonił się i wyszedł.
Raczkowski był odurzony, a żona mu wcale nie dała oprzytomnieć, deszcze z rynku słyszał Aleksander, jak perorowała i perorowała.
Poszedł teraz na pljebanję, prowadząc klacz za cugle. Zastał proboszcza w ogródku, w rozpaczy nad złamaną, piękną różą, którą niezgrabnie starał się obandażować! Stary był, otyły, sapał, robota nie szła; spojrzał dość niechętnie na interesanta.
— A co tam? Skąd? Do chorego? Czy na zapowiedzi?
— Nie. Mam inny interes. Może ksiądz dobrodziej pozwoli się wyręczyć?
— Ogrodnik waszeć? Nowy? Ze dworu? Ano, to zróbże ten opatrunek!. Jak myślisz? Francja caput!
— Nie. Trochę gliny i mchu i będzie zdrowa.
Wziął się do dzieła. Proboszcz się przypatrywał i zaczęła mu twarz się rozchmurzać.
— Dobrze robisz! Znasz się na rzeczy! Okropny był wicher, ale tam, za lasem, to dopiero była awantura! Słyszałeś? Jakże z tym panem Lasotą?
— Nie wiem. Obcy tu jestem, zdaleka jadę.
— No, to czegóż chcesz odemnie? Szukasz posady?
— I to nie. Wstąpiłem do proboszcza, żeby złożyć w szanowne ręce trzysta rubli do odbioru panu Kaczkowskiemu za tydzień, jeśli nabędę Mniszew pana Lasoty.
— Aha! Żeby ci ten lis nie przeszkadzał. Masz rację, bo on ino kręci, zawsze kręci. Żeby go żona nie odmadlała, to huncwot zakosztowałby piekła! Ano w niej nadzieja, że go do czyśćca doprowadzi. Więc ty kupujesz Mniszew? Paskudne miejsce!
Aleksander skończył opatrunek, wyprostował się i spojrzał na księdza śmiało.
— Mnie nawet przeklęte będzie błogosławione, gdy stanie się mojem. A to jeszcze trzy ruble proboszczowi kładę na mszę za te nieboszczki, co się tam poniewierają na podwórzu.
— Schowaj swe ruble, jać przecie mszy za nie mieć nie mogę.
— Dlaczego? Proboszcz je znał?
— Nie! Znał je mój poprzednik, kiedy ich na święconą ziemię nie przyjął. Ale prawda!
Uśmiechnął się dziwnie.
— Więc ty chcesz za nie mszy? Patrzaj! Więc mam legat dla ciebie po nieboszczyku proboszczu. Chodź ino, chodź! To zabawne!
Poszedł ku plebanji, głową ze zdumienia trzęsąc.
— Dziwny traf, dziwny! To twój koń pod płotem? Jasiek, weź konia do stajni, daj siana i owsa! Otóż, uważasz, mój łaskawco, porządkując papiery po nieboszczyku, znalazłem jakiś pakiecik, a na nim kartkę:
„Jeśliby kto kiedy poprosił o mszę za pogrzebane Na podwórzu w Mniszewie dusze, to oddać mu ten pakiet!“
Ksiądz się wtoczył do domu, dobył z biura pakiecik i położył go przed Aleksandrem. Obadwa, milcząc, Patrzyli nań jakiś czas.
Wreszcie Aleksander sznurek zerwał, papier rozwinął. Wypadł zeń stary, zardzewiały klucz i nic więcej.
— A to co znowu? Klucz od skarbów! No i co ty myślisz z tem robić teraz?
— A no, oddać Lasocie — odparł obojętnie Aleksander, zawijając klucz napowrót i chowając wraz z kartką do kieszeni.
— To dobrze! — mruknął ksiądz. — Ale to historja ciekawa! A teraz jakże godność pana?
— Nazywam się Kalinowski Aleksander. Przybyłem tu aż z Podlasia do kolegi Sochowicza, alem go już nie zastał. Szukam folwarku; nastręczył mi się przypadkiem ten Mniszew, więc przybyłem do Zborowa, bo pan Lasota tu przebywa.
— A tak. Bawi we dworze. Więc pan imiennik tutejszego dziedzica. Może krewny?
— Nie znam go — odparł wymijająco.
— No, szczęść Boże! Kupuj pan Mniszew, jeśli wola. Bają ludzie okropne rzeczy o tym dworze, ale ktoby w to wierzył? Kościół nawet zabrania. A teraz proszę pana na kawę i gawędkę.
— Dziękuję proboszczowi, ale nie będę go dłużej sobą zajmował.
— Dajże spokój ceregielom! Podróżny jesteś, obcy, co masz się poniewierać po żydach, rozgość się u mnie. Jest łóżko wikarego, który na tydzień do umierającego ojca odjechał. Prześpisz się, a za gościnę pogawędzisz. Z Podlasia jesteś, może znasz moje kąty. Ja rodem stamtąd, z Bukowa. Znasz?
Aleksander po chwili wahania, przystał. Zasiedli do kawy, gdy we drzwiach ukazała się Kaczkowska. Ksiądz ją wnet poznał.
— Aha! Jesteś! Leżą tu u mnie pieniądze dla twego męża; dostanie je, dostanie, byle nie kręcił.
— Już ja w tem, że nie będzie. Niech mi ksiądz dobrodziej zaufa! Kazałam mu zaraz wstać i iść do pałacu i powiedzieć prawdę, że z kolonistów nic nie będzie, i papiery oddać i od tej sprawy się odczepić. Ofiarowałam się też do Częstochowy, żeby mnie Najświętsza Panna broniła od złego.
— To dobrze! Tylko męża pilnuj, żeby ci nie popsuł szyków i u Matki Boskiej! Powiedz mu też, żeby się za tydzień do mnie zgłosił.




V.

Pan Lasota po kontuzji przeleżał tydzień w Zborowie, ale wystraszony, pozostał na całe życie. Nadrabiał miną, podżartowywał nawet, ale w duszy na wspomnienie wypadku drżał nerwowo. Teraz o jednem marzył: żeby wyjechać do Galicji, zająć się czem i być w mieście. Wieś stała mu się wstrętną. Kalinowski i Żarski już zapomnieli wrażenia, gdy on czuł się wciąż nieswój, rozdrażniony i osłabiony. Pilno mu było skończyć z Mniszewem.
— Nie rozumiem, dlaczego ten Raczkowski się nie zgłasza! — rzekł pewnego dnia do Kalinowskiego przy śniadaniu.
— Raczkowski! Cré nom! Zapomniałem ci powiedzieć. Był tu, gdyś leżał — w trzy bodaj dni po awanturze. Odwiózł papiery i powiedział, że się interesu parcelacji zrzeka, że robił, co mógł, ale ludzie się tego dworu boją, chłopi miejscowi straszą. Tysiąc bredni! Zdaje mi się, że był trochę cięty! Prosił o wynagrodzenie za trudy. Wyrzuciłem go za drzwi, a papiery leżą w biurze.
Kalinowski zanurzył się znowu w sportowej gazecie, ale Lasota nie dał mu spokoju.
— Cóż ja z tem zrobię wreszcie? — zawołał.
— Z Mniszewem? Puść w dzierżawę! — Komu?! Zresztą muszę Sprzedać! Termin minie! Wiesz, Adasiu, kup ty — zawołał prosząco.
Mon cher, radbym, ale doprawdy nie mogę. Ile kapitału włożyłem w ziemię, tyle mi ubyło procentu. To mi nie przynosi nic, oprócz kłopotu. Zaproponuj Gizeli, ona to lubi, a ma leżące kapitały. Zresztą — może Żarski?
— Et, Żarski! On drwi sobie! Mówi, że się boi, bo tam duchy chodzą. Proponowałem mu. Właściwie ja to muszę skończyć temi dniami, bo muszę wracać do Wiednia. Mam tysiące zobowiązań i interesów i chory jestem. Pojadę do morza.
— Nie jedziesz z nami do Warszawy? — zdziwił się Kalinowski.
— Nie mogę. Jestem rozbity. Muszę się leczyć.
— Et, głupstwo! Trochę nerwów. Zobaczysz jeden ładny finish i będziesz zdrów. Przecie masz zakłady na „Kormorana“.
— Bierz djabli wszystko! — mruknął apatycznie Lasota.
W tej chwili wszedł służący.
— W kancelarji czeka interesant na jasnego pana. Już trzeci raz tu jest.
— Do mnie? — spytał Lasota.
— Tak jest.
Lasota wstał leniwie i wyszedł. Ruszył się też Kalinowski.
— Pójdę do treningu! — rzekł.
W kancelarji czekał Aleksander. Pomimo wysiłku woli, blady był i szczęki mu drżały, jak przed egzekucją. Ukłonił się i przez chwilę nie mógł się odezwać.
— Chciałbym nabyć u pana Mniszew! — rzekł wreszcie.
Ale Lasota przypatrywał mu się i zawołał:
— Ależ to pan był wtedy w szopie! To pan mnie uratował! Doktór mówił, że gdyby nie zakopanie w ziemi, byłoby po mnie.
— Może być, ale o tem każdy wie i gdyby we mnie grom trafił, panby mnie podobnież ratował.
— Wątpię. Wstyd mi wyznać, ale zmykałbym, ile sił. To jest zbyt przerażające.
— Pierwszy raz. Potem się oswaja.
— Dziękuję! Wolę się nie oswajać! Więc pan chee kupić Mniszew? Jestem gotów do najwzględniejszych warunków i możliwych ustępstw, tem bardziej dla pana. Zna pan majątek?
— Od tygodnia spędzam tam całe dnie. Poznałem wszerz i wzdłuż dokładnie. Ile, pan zań żąda?
— Bez targu — dwa tysiące za włókę.
Zanim Aleksander mógł odpowiedzieć, wszedł Kalinowski.
— Przepraszam, że przerywam, ale u bramy stoi klacz. Czy do pana należy?
— Do mnie.
— Czy pan ją ma na sprzedaż?
— Nie.
— A wolno się spytać o jej pochodzenie?
— Wychowałem sam. Matkę kupiłem, gdy jej zamierzano w łeb strzelić, bo złamała nogę w biodrze. Źrebię się urodziło, ale matka zaraz zdechła potem. Chowałem, jak dziecko!
— To ona! Córka Alicji i King Artura. Co za gałgany ci masztalerze! A Wrangel mi mówił, że padła w drodze. Proszę pana uprzejmie opowiedzieć mi cały wypadek. Trzeba spisać o tem protokół, zarządzić śledztwo, wyjaśnić sprawę.
— Poco? Mam kwit, żem za klacz zapłacił, a sprzedać jej nie mam zamiaru.
— Przepraszam pana, to jest nadzwyczaj ważna sprawa. Czy pan wie, kto był „Koronet“?
— Nie mam pojęcia.
Cher ami! — szepnął Lasota. — Ten pan targuje Mniszew; przerwałeś nam i teraz tak trzymasz, nie prezentując się, ani prosząc siedzieć.
Kalinowski się opamiętał. Ukłonił się.
— Przedewszystkiem pozwoli pan się przedstawić.
— Mnie pierwszemu należy to uczynić. Nazywam się Kalinowski Aleksander.
— I ja też, tylko Adam! — roześmiał się dziedzic Zborowa, wskazując jedno krzesło i siadając naprzeciwko. — A teraz niech, mi pan daruje, ale proszę o opowieść ścisłą o tej klaczy.
Aleksander się uśmiechnął, sięgnął do pugilaresu i po chwili przewracania różnych papierów, dobył jeden kwit, potem dwa jeszcze.
— Otóż ściśle tak było. Drugiego marca 1884 r. przejeżdżając traktem siedleckim, między wsią Kuhaczem a miasteczkiem Lubnią, w lesie spotkałem furgon nieznany i trzech ludzi, stojących bezradnie nad klaczą kasztanowatą, leżącą na ziemi. Dwa jeszcze konie, jeden gniady, a drugi kary, bardzo piękne, derami herbowemi okryte, stały za furgonem. Gdym nadjechał, starszy masztalerz oglądał rewolwer i miał go klaczy wpakować w ucho.
— Sprzedajcie mi ją! — rzekłem. — Dam sto rubli.
Zawahali się, poczęli z sobą gadać, więc dodałem:
— Jak zastrzelicie, musicie zakopać, bo inaczej wnet was dogonią i będzie sprawa. Zakopać też nie możecie bez zawiadomienia policji i weterynarza, żeby stwierdził, że nie wprowadzicie zarazy. Zapłacę wam sto rubli i uwolnię od kłopotu.
— Ha, niech tak będzie, ale daj pan nam kwit, żeś kupił skórę z klaczy.
— Dobrze, a pan mi dasz kwit, żeś mi pan sprzedał nieżywą klacz, taką a taką.
— To było okrutnie sprytne! — ucieszył się Kalinowski.
— Zamieniliśmy wtedy kwity, sprowadziłem ludzi i furgon, przywieźliśmy klacz do domu i zacząłem ją leczyć. W parę tygodni dała źrebię. Sprowadziłem tedy świadków i przy nich opisałem rzecz całą. Oto drugi dokument, a wreszcie, gdy klacz naprawdę zdechła, spisałem też przy świadkach akt jej zejścia.
— Pokaż pan te dokumenty! — skwapliwie wyciągnął rękę Kalinowski.
Spojrzał i zerwał się tiumfujący.
— A co? Córka „Alicji“ i „King Artura!“ Moje oko nie myli! Tę krew poznam na końcu świata! A gałgany, złodzieje! Dla stu rubli gotowi duszę sprzedać! Ależ to traf! To bajeczne! To się jeszcze w świecie nie zdarzyło! Wyobrażam sobie minę Wrangla i ich wszystkich, gdy im to pokażę!
Tu się zwrócił do Aleksandra i rzekł uroczyście:
— Czy pan wie, kogo pan posiada? Ostatnią jedyną dziedziczkę krwi „Koroneta“. Niema już tego rodu! Ona tylko! Teraz rozumiem, że jej pan nie masz na sprzedaż, bo mało kto może ją kupić!
Teraz nawet Lasota kwestją się zainteresował i jął przeglądać dokumenty. Widocznie i on coś wiedział o sławie „Koroneta“.
— Ale, że pan tak to porządnie ulegalizował! — rzekł z uznaniem. — Jak fachowy sportsmen, jakby pan wiedział, co czyni.
— O sławie przodków nicem nie wiedział, ale klacz była śliczna, żal mi jej było, a potem uważałem, że ludzie ci wielce ją ważą, więc chciałem być w porządku.
Adam Kalinowski otworzył jedną z szaf i dobył księgę.
— Tu jest genealogja „Koroneta“, zakończona na „Alicji“. Pan mi musi tych dokumentów udzielić na posiedzenie naszego towarzystwa. Ale to jest historja, jakiej na świecie nie było! Pan pozwoli, że każę natychmiast klacz wziąć do stajen. Upał jest, a tam w bramie przeciąg, może jej to zaszkodzić.
Zawołał lokaja, kazał wezwać dwóch masztalerzy, posłał po trenera Anglika, zrobił się rejwach i zamieszanie.
Po załatwieniu sprawy z dziedziczką wielkiego „Koroneta“ pomyślał wreszcie Adam Kalinowski o jej właścicielu i wrócił do kancelarji wywiedzieć się o jego pochodzeniu.
— Nie przeszkadzam panom? — spytał dyskretnie.
— Owszem. Możesz pomóc! — zawołał Lasota. — Pan Kalinowski chce nabyć Mniszew. Znasz ten majątek lepiej odemnie, bo graniczy ze Zborowem. Ja cenię włókę po dwa tysiące.
— Czyli żąda pan trzydzieści sześć tysięcy. Wobec bezmiernego spustoszenia pól i budynków, ja nie mogę dać więcej nad trzydzieści cztery.
— Płatne zaraz? — spytał Lasota.
— Płatne od dziś za rok.
— A jakąż mi pan daje pewność?
— Hipotekę. Dając mi tytuł własności, wpisze pan sumę na hipotekę. Jeśli za rok nie zapłacę, zabierze pan majątek z moją całoroczną pracą i wkładami.
— To jest szczególny interes! Oddam panu majątek darmo za rok. Wprawdzie darmo mi przyszedł! — roześmiał się i po chwili spytał:
— Właściwie jakże pan chce nabyć folwark za kilkadziesiąt tysięcy bez pieniędzy?
— Za rok przekona się pan, co uczynię. Nie jest to tak zły interes, jak panu się zdaje. Tak, jak jest, Mniszew będzie pana w tym roku kosztował kilka tysięcy rubli, rachując ciężary podatkowe i procent od jego wartości. To wszystko z chwilą nabycia mnie obciąży. Ja rolę uprawię, ja inwentarze postawię, budynki dźwignę, a po roku, jeśli z należności się nie uiszczę, oddam panu wszystko, i jakem tu przybył na tej klaczy jednej — odjadę.
— Przepraszam pana! Projekt pański jest szalony i nieprawdopodobny; wprawdzie zdarzają się szaleństwa czasem i ryzyka, ale do tego trzeba choć jednej, rzeczy: wiedzieć, z kim się ma interes.
— To racja. Jestem tu zupełnie obcy i nawet nie mam do kogo się odwołać o świadectwo. Jestem synem jedynym Stanisława Kalinowskiego i sierotą. Jeden, pożar zabrał mi ojca i jego mienie.
Tu Adam Kalinowski podniósł głowę zdziwiony, niedowierzający, i od stóp do głowy obejrzał mówiącego.
— Miałem stryja Stanisława — rzekł — alem go nie znał. Mieszkał na Litwie podobno.
Aleksander nie podniósł uwagi i dalej mówił:
— Matka moja, z domu Drucka, po śmierci ojca wyniosła się do Warszawy i zarabiała na życie szyciem i haftem, aż nas oboje zabrała do siebie daleka jej krewna generałowa Wojewódzka. Z jej łaski i na jej koszt skończyłem gimnazjum i szkołę rolniczą w Dublanach, a potem przez siedm lat byłem rządcą w jej dobrach. Tej wiosny umarła i zginęły jej kapitały. Spadkobiercy mnie naturalnie uczynili sprawcą kradzieży, przechodziłem rewizję, miałem przechodzić śledztwo, ale synowiec jej, pan Wojewódzki, w przystępie gniewu strzelił do mnie, więc bojąc się odpowiedzialności, sprawy o kradzież zaniechał.
Tu znowu Adam Kalinowski oczy podniósł i lakonicznie spytał:
— A pan?
— Ja? — odparł Aleksander tak zmienionym głosem, że aż nerwowy Lasota drgnął. — Ja takiej sprawy nie zaniecham, aż z życiem. Alem oficjalistą był i biedakiem, mogli mnie deptać. Muszę czekać na satysfakcję, doczekam się!
Cała twarz mu się zmieniła i aż głos uwiązł w gardle, dokończył strasznym szeptem.
Nastała chwila milczenia, którą przerwał Adam Kalinowski.
— Wnoszę, że jesteśmy bliskimi krewnymi, a zatem posądzenie było obelgą, która musi być rozstrzygnięta na placu. Jeśli pan tego nie żądał, daruje pan, ale wątpię o pana pochodzeniu; a jeśli oni panu odmówili, mam ich za chamów. Przepraszam, że tak śmiało mówię, ale jeśli pan jesteś synem Stanisława Kalinowskiego, mego stryja, jako starszy w rodzie, mam prawo.
— I ja nie wiem, czy mój ojciec był pańskim stryjem, ale był człowiekiem honoru i to mi po sobie w spuściźnie zostawił. Ale oprócz nazwiska i czci zostawił mi też matkę starą. Jesteśmy ubodzy. Moim pierwszym obowiązkiem jest zapewnić jej byt i starość spokojną. Gdy to uczynię, będę dopiero w prawie życie stracić.
— Tak! Ta racja usprawiedliwia zwłokę! — zdecydował po namyśle Kalinowski. — Teraz niechże pan dalej opowie, skąd pan przyszedł do Mniszewa?
— Po odejściu z Kuhacza poprzysiągłem, że oficjalistą więcej nie będę. Że zaś rolnictwo jest moim fachem, a miałem w tych stronach kolegę z Dublan, Sochowicza, który mi stręczył dzierżawy, tu do niego ruszyłem, osadziwszy tymczasem matkę w Lubni. Sochowicza już nie znalazłem, a po drodze się dowiedziałem, że Mniszew jest na sprzedaż, więc aż tu przybyłem.
— A jeśli pan Mniszewa nie kupi?
— To kupię bodaj kolonję. Bylebym w ziemię wrósł, już się zakorzenię i dorosnę do swego społecznego poziomu. Wolniej może, mozolniej, ale dorosnę, bom to sobie postanowił. Wolę Mniszew, bo trud większy!
Podniósł głowę i spojrzał za okno w świat. Miał na ustach taki półuśmiech, mieszaninę zuchwalstwa, pogardy i pewności triumfu, jaki Grecy bogom rzeźbili na obliczu. W tej chwili nawet nie dbał, czy Mniszew dostanie, tylko miał w piersi przeświadczenie, że dojdzie, gdzie postanowił.
Lasocie widocznie zaimponował siłę. Adam Kalinowski pokręcił głowę i pomyślał: — Ha, tenby dopiero na swej klaczy przeszkody brał! — a on uniesiony, mimowoli mówił:
— Całe życie byłem w poniewierce. Co wart mój honor, cnota, praca, zdolności? Skończyłem karjerę posądzony o złodziejstwo, ja syn, wnuk magnatów. Spędziłem młodość tak samotny, tak obcy, jakbym żył wśród Patagończyków. Klasy, do której mnie wliczono, ani moja siła podnieść, ani chcę do niej zstąpić. Mógłbym w świat iść, wywalczyć sobie karjerę i byt, ale zbiegiem bym się czuł i odstępcą ojcowskich zasad. Tedy mam jedną drogę: tu się wybić na to samo stanowisko, skąd mnie zepchnięto. A no, to się i wybiję!
Tu Lasota wstał i rzekł:
— Więc Mniszew pana i szczęść Boże!
Adam Kalinowski, aż podskoczył zdziwiony.
— Jakto?
— A tak! Sprzedaję panu Kalinowskiemu Mniszew za dwadzieścia cztery tysiące, płatne za lat dwa, bez procentu, a po dwóch latach, w razie nieszczęścia, zapłaci mi pan pięć procent od tej sumy jeszcze przez dwa lata.
Aleksander się zerwał i z ogniem na twarzy przystąpił do niego.
— Dziękuję i nie zapomnę tego panu do śmierci! — rzekł, nisko głowę chyląc.
Lasota, wzruszony, wyciągnął do niego rękę, ale Aleksander swojej nie podał.
Podam panu prawicę, gdy honor mój oczyszczę.Dotychczas jeszczem panom nierówny!
— Służę panu za sekundanta w tej potrzebie!
Adam Kalinowski nie poznawał Lasoty. Czy się upił?
Siedział milczący i ogryzał paznogcie, rozważając, jak też on ma w tej sprawie postąpić. Liznąć i przyjąć tego krewnego, czy go ignorować! Mógł być oszust lub szubrawiec, który właśnie na to pokrewieństwo liczył i chciał z niego korzystać, a oczy zamydlał dumą i frazesami. On już znał takich krewnych, pieczeniarzy i fałszywych poczciwców; jako bogacz był skubany bezustannie i był nauczony podejrzliwości.
Ale ten ostatni wcale do niego się nie zwracał, ani podniósł kwestji pokrewieństwa.
To go znowu gniewało prawie, bo czuł, że i on względem niego nie był correct, a nie chciał być zanadto uprzedzającym.
— Zdaje mi się, żem gdzieś widział jakiegoś Wojewódzkiego! — rzekł. — Czy nie ma on też koni?
— Może być — odparł Aleksander. — Gdym tu wyjeżdżał, mówiono w okolicy, że młody zakłada stajnię wyścigową.
— A no, to ten. Konia kują, żaba nogę nadstawa. Takim się zdaje, że fundusz zrobią, nie mając o interesie pojęcia! No, kiedyście panowie załatwili jeden interes, możebyśmy jeszcze drugi zrobili. Cóż pan myśli sobie ze swą klaczą?
— Myślę na niej jeździć.
— Ależ to szaleństwo! Ja panu zaproponuję taki układ: pan ją tu zostawi, wybierze pan sobie do jazdy jednego z koni mojej stajni, a ja panu zapłacę za każde źrebię, tu urodzone, tysiąc rubli.
Aleksander się wahał, a Lasota rzekł:
— Bierz pan! Człowiek, co się wybija, nie może swym fantazjom dogadzać.
— Ha, to niech i tak będzie.
— Daj-że papieru, Adamie, i spiszmy obiedwie umowy. Kiedyż pojedziemy do hipoteki? Bo wyznam panu, że mi pilno rzecz ukończyć.
— Chociażby jutro. Ale jeszcze jedno. Onegdaj wstąpiłem do proboszcza, prosząc o mszę za te szczególne nieboszczki z Mniszewa. Żal mi się zrobiło poniewierki! Otóż mszy odprawić nie zechciał, ale oddał mi ten oryginalny legat.
Wydobył pakiet z kluczem i podczas gdy obadwaj panowie oglądali go ciekawie, dodał:
— Oddaję tedy prawowitemu właścicielowi.
— Nie mam do tego prawa! — odrzekł Lasota. — Nie obstalowałem mszy, nie mój legat. Ale to doprawdy historja osobliwa! Jeśli pan odkryje, co za tym kluczem jest, niechże mi pan da wiedzieć, jaka to tajemnica. Ale, tak naprawdę, podziwiam pana odwagę! Jabym w tym domu nie mieszkał za nic! Te groby przed oknami — brr!
— Kto się wybija, nie ogląda się na strach. To zbytek dla mnie! — uśmiechnął się Aleksander.
Na podwórzu rozległ się, południowy dzwonek.
— Patrzaj, już śniadanie! — zdziwił się Lasota.
Znowu Adam Kalinowski się zawahał. Prosić tego obcego do stołu, przyjąć go jakoby do towarzystwa, czy nie?
Aleksander wahanie przeczuł, wstał.
— Nie będę tedy panom więcej czasu zabierał — rzekł. — Przyjdę na godzinę, którą pan zechce oznaczyć.
— Może o trzeciej? Czy pan mieszka w miasteczku?
— Na plebanji.
— Każę pana odwieźć! — zaproponował Kalinowski.
— Dziękuję! Przejdę pieszo, a o trzeciej wrócę.
Ukłonił się zdaleka i wyszedł.
— Nie mogłem go przecie prosić do stołu! — rzekł Kalinowski. — Nieubrany, są damy, no i naprawdę za mało wiemy, kto taki.
— Nie wiemy, jaki, bo kto, to pewna. Jesteście tak uderzająco do siebie podobni, że gdyby go ubrać i dać twoje faworyty, toby uchodził za sobowtóra. Mogłeś śmiało z nim zaryzykować chińską ceremonję i prosić, bo pewnieby nie przyjął.
— Aleś się do niego zapalił.
— Podobał mi się. Wie, czego chce, i śmiało to mówi. To rzadkie w naszych czasach. Co jabym dał, żeby tak czegoś chcieć i czuć taką siłę. Naprawdę, czego my chcemy? Spokoju i wygody, komfortu i zabawy — to dowód starości. A on jakiś młody z tą swoją żądzą trudu i walki! Podobał mi się i zainteresował. I wiesz, jeszczebym pewniej na niego stawiał, niż na twego Kormorana. Chcesz? Załóżmy się!
— A dobrze. Ale drab okrutny, może i weźmie. Fortuna lubi być gwałconą!
Śmiejąc się, zapisali zakład w notatniku sportowym i poszli na śniadanie.
Jednocześnie z nimi weszły do jadalni damy.
Pani Kalinowska, wdowa, była to matrona poważna, oddana nabożeństwu, patronesa różnych dobroczynnych instytucyj w Warszawie i w Galicji, bardzo czynna, bardzo ruchliwa, ale tylko w mieście. W Zborowie wypoczywała i była zupełnie jakby gościem. Wogóle niecierpiała wsi, ale była zawojowana przez córkę, która, ledwie skończywszy nauki w Dreźnie, jeszcze nawet niepełnoletnia, objęła zarząd i matczynych dóbr i kapitałów, dyrygowała, dysponowała, przewodziła matce i nawet Kalinowskiemu, który sam sobie nie zdawał sprawy, jak jej słuchał i ulegał.
Dziewczyna miała wrodzoną zdolność do administracji, rachunków, a zamiłowanie wsi.
De jure interesa prowadził Kalinowski, de facto — ona. Jej się radziła matka, jej o wszystko pytał Adam i tak przywykł polegać na jej pamięci i decyzji, że się nigdy sam bardzo o nic nie troszczył.
Tych troje ludzi, zupełnie sobie prawie nie krewnych, żyli razem, kochali się bardzo i stanowili najzgodniejszą w świecie rodzinę.
Adam pocałował macochę w rękę, Gizelę w czoło i rzekł:
— Niech panie powinszują Lasocie! Sprzedał Mniszew za darmo i jest z rezultatu uszczęśliwiony.
— Czy z nieba spadł nabywca? — spytała pani.
— Prawie. Jest to mój zbawca! — zwrócił się do hrabianki. — Ten, który mnie zakopał.
— A prawda! Klacz widziałam i słyszałam, że naprawdę córka Alicji. Trener stoi dotąd nad nią w ekstazie, w kamień się zmienił. A właściciel?
— Jeśli nie Dymitr Samozwaniec, to mój stryjeczny brat! — odparł Adam. — A no, Lasota przekona się o tem w hipotece.
— Jakże to? Prosimy o porządne sprawozdanie.
Zaczęli tedy obaj opowiadać wszystko, ku wielkiemu zajęciu pań. Wysłuchawszy, zdecydowała pani Kalinowska:
— Szlachetnie pan postąpił! Istotnie, położenie tego młodego człowieka było bardzo fałszywe i przykre, a szkoda, jeśli rzeczywiście krewny Adama; nie można pozwolić, by się poniewierał.
— Uprzedził mnie! — zaśmiała się hrabianka. — I ja miałam ochotę na ten tajemniczy dwór; chciałam panu dziś zaproponować kupno.
— Żebym mógł przypuszczać! — zawołał Lasota.
— O, wolę, że on to nabył. Tylko z opowiadania panów wnoszę, że przecenia swe środki i siły. Jest ubogi, a ja pytałam Malcza, ile trzeba wykładu na Mniszew: wyrachował dziesięć tysięcy.
— Biedny człowiek! — rzekła pani Kalinowska. — Doprawdy, Adasiu, jeśli to twój stryjeczny brat, trzeba nim się zaopiekować i pomóc.
— Wyznam matce, żebym mu tego nie śmiał nawet proponować, bobym się bał o całość mych kości — zaśmiał się Adam.
— Trzeba tę sprawę pokrewieństwa wyświetlić, a potem ja z nim pomówię.
— Kiedyż zwiedzimy Mniszew? — spytała hrabianka. — Trzeba się śpieszyć, zanim się nowonabywca sprowadzi. Mama chciała też zobaczyć te groby: Możebyśmy jutro odbyli ten spacer?
— A dobrze! — odparł Adam. — Pojutrze ruszają już nasze konie do Warszawy, a w piątek i nam czas w drogę.
— Rozjedziemy się w Lublinie! — rzekł Lasota.
Zaczęto mówić o koniach, letnich wycieczkach, znajomych i wkrótce zapomniano epizod o Aleksandrze.
Gdy się zjawił po południu, czatował już nań zarządzający stajnią i zaprosił go z sobą.
— Pan dziedzic rozkazał, bym panu wydał konia, którego pan zechce wybrać ze trzydziestu, które tu stoją.
— A mojej klaczy tu niema?
— O, nie! Tu są tylko półkrwi młode, sprzedażne.
Uważnie przeszedł Aleksander korytarzem, obejrzał dwa szeregi koni, wreszcie do jednego boku wszedł, obejrzał jeszcze lepiej skarogniadą klacz i rzekł:
— Niech będzie ta!
— Zna się pan! — roześmiał się koniuszy. — Onegdaj pan Żarski ją targował pod wierzch. To po „Kormoranie“ i „Selmi“ perła czterolatków.
— Nie zniszczę jej i oddam w całości.
— To pan nie sprzedał swojej? A ja się z trenerem założyłem, że pan swoją oddał za tysiąc pięćset i tę w dodatku. On zaś utrzymywał, że pan wziął pięć tysięcy.
— Nie, pan Kalinowski ją wziął w depozyt, jak ja tę biorę.
Wyszedł ze stajen i zmierzał ku skrzydłu, gdzie się mieściła kancelarja, a idąc, rozglądał się z przyjemnością wkoło. Dwór był bogaty, ludny, utrzymany nadzwyczaj starannie; zewsząd wyzierał dostatek, zbytek nawet, elegancja, nieoglądająca się na koszta, kultura i komfort zachodni.
Żywopłoty strzyżone, trawniki i kwietniki aksamitne, drogi żwirowane, pałac sam wyświeżony, udekorowany cieplarnianemi krzewami, plac do krokietu i tennisa, w głębi park, malowniczo ugrupowany, staw i rzeka.
Rozglądając się, uśmiechnął się Aleksander i pomyślał:
— Powinienem i ja do tego dojść. Życia w takim nie spędzę, ale bodaj umrę!
Mijał róg domu, gdy się prawie natknął na hrabiankę. Szła widocznie do rzeki, na przejażdżkę łódką, bo niosła z sobą pled, książkę, parasolkę i koszyk chleba dla łabędzi.
Skinęła mu uprzejmie głową, a on żywo czapki uchylił i złożył głęboki ukłon.
Znikła za szpalerem, a on chwilę patrzył w tym kierunku i westchnął i dokończył swą myśl.
— A jednak, bodajem umarł stróżem nocnym, a miał na własność tylko tę jedną. Ha, ale tego nie wypracujesz, nie możesz sobie przysiąc, że zdobędziesz!
I nagle zrobiło mu się bezmiernie smutno...
Lasota czekał już na niego w kancelarji z gotowym dokumentem, prosił go siedzieć, podał cygaro, był bardzo uprzejmy; po chwili wszedł Kalinowski, bardzo czemuś rad i wesół.
— A zatem wybrał pan „Unikę“ — zawołał. — Zna się pan na szkapach, ogromnie mnie to cieszy. To jest siostra „Orkana“, tego, co go grom zabił wtedy w szopie. Pamięta pan?
— Tamten miał trochę ostry krzyż!
— Zauważył pan! Ależ panu tylko konie chować! No, zatem pańska klacz zostaje u mnie. Jakże się nazywa?
— Nigdym o tem nie pomyślał. Miałem jedną.
— A, tak zostać nie może. Jakże ją nazwiemy? zwrócił się, głęboko zajęty, do Lasoty.
— Niech jej będzie „Ewa“ — roześmiał się tamten.
— Et, zawsze żartujesz! Poradzę się siostry!
— Dobrze zrobisz, a teraz do dzieła. Więc tedy na piątek proszę pana do hipoteki i skończymy interes. Czy się pan zgadza na to?
— Służę panu, a tymczasem proszę tylko o upoważnienie do gminy, żeby mi oddano klucze, i zacznę już pracować.
— Wpadniemy tam do pana całem towarzystwem, nie dalej, jak jutro. Z góry przepraszam za najazd.
— Wszystko tam będzie pańskie, aż zapłacę. A potem jeszcze zostanę panu dłużny wdzięczność do śmierci.
— No, no, gdyby we mnie drugi raz piorun trząsł, toby mnie pan dopiero ratował. Prawdę rzekłszy, w pierwszą wdzięczność wierzę, w pańską! Jakże się pan myśli w tej ruinie urządzić? Czy panu nie będzie za ciężko z początku?
— Będę się urządzał jak traper w puszczy amerykańskiej. Są tam złogi kilkunastoletnie. Uprawię je pod buraki cukrowe na przyszłą wiosnę. Zasieję pszenicy trochę, resztę będę musiał z chłopami jeszcze podzielić, zanim do inwentarzy dojdę.
— Prawda, toć tam tylko myszy i jaskółki!
— Trzeba kupić sprzężaj.
— Niech pan daruje... a ma pan na to dosyć gotówki?
Aleksander poczerwieniał i odparł lakonicznie:
— Mam! Dam sobie rady.
Tu Kalinowski przestał pisać u biura i rzekł:
— Gotowy cyrograf na klacz! Niech pan przeczyta i podpisze.
Aleksander wziął pióro i podpisał.
— Nie czyta pan?
— A poco? Wiem, o co chodzi.
— Oto pieniądze.
— Jakie?
— Za pierwsze źrebię.
— A jeśli go nie będzie? Nie wezmę.
— Tjrzeba było przeczytać i nie kwitować z odbioru. Ja pilnowałem swego interesu tylko! Chcę być spokojny o klacz przez cały rok.
— Złapano pana! — roześmiał się Lasota. — Bierz pan pieniądze, a następny raz czytaj, nim podpiszesz!
Aleksander patrzył na papier, na asygnaty, coś się burzyło w nim. Wreszcie rzekł:
— Nie pokażę się panom już więcej na oczy, bo już nie mam siły ani dziękować, ani płacić za tyle względności. Oby panom los za mnie oddał!
Był tak wzruszony, tak szczęśliwy, że, bojąc się okazać im, co czuje, prędko pieniądze zgarnął, ukłonił się im i uciekł.
— Czy warjat?! — rzekł Kalinowski.
— Kie! Ale to człowiek, któremu nikt w życiu nie okazał dobroci. Wyzyskiwany był zawsze. On nie warjat, ale pijany szczęściem! Zobaczysz, że ten będzie nam życzliwy! Okrutniem go sobie podobał! O ktoś jedzie! Aha, to Żarski. Chodźmy do pań!
Aleksander tymczasem poleciał do plebanji. Proboszcz, wtajemniczony w sprawę, czekał na niego niespokojny, bo polubił chłopaka i zajął się jego losem.
Z twarzy poznał, że sprawa dobrze poszła.
— Witam dziedzica! — zawołał. — Siadajże i opowiadaj!
— Dziękuję proboszczu, ale i nie opowiedzieć, jacy oni dobrzy, jakim szczęśliwy. Pojadę zaraz do Mniszewa, żeby jutro od świtu zacząć pracować.
— Bój się Boga, a cóż ty tam jeść będziesz, gdzie spać? Trzeba się zagospodarować.
— Nie wytrzymam już tutaj. Ani mi jadło, ani sen! A toć ja pierwszy raz własny dach mieć będę. Pojadę, proboszczu.
Oczy mu świeciły gorączką, był nieprzytomny.
Zaczął swe manatki zbierać, opowiadał bez sensu, to śmiał się, to płakał prawie naprzemiany.
Wreszcie, ledwie go ksiądz trochę umitygował, nie starał się zatrzymać, alę gdy wyjechał, kazał organiście założyć klaczkę do wozu, włożyć w wóz worek mąki, kaszy, chleba, cukru, herbaty, świec, słoniny, grochu, wszystkiego, co było w śpiżarni, i z tem go do Mniszewa wyprawił.
Organista polecenie spełnił, ale gdy do zaklętego dworu wjechał, taki go lęk zdjął, że pod ganek nie ośmielił się zajechać. Stał u bramy, pacierze szepcąc, gdy z krzaków wyszła jakaś postać. I organista i klaczka zemknęli. Wóz się wywrócił, klacz poniosła w ulicę wioskową, organista wpadł w rów, szpetnie się pokaleczył, narobił wrzasku. Ludzie się zbiegli i ledwie zdołali zebrać do kupy wózek, konia i woźnicę. Co się stało z prowjantami, nikt nie poszedł zobaczyć, gdyż wypadek zdarzył się poza granicą ogrodu, a tam żaden chłop z Mniszewa nie poszedłby w nocy, choćby mu obiecywano złote góry!
Tymczasem postać tajemnicza poczęła najprozaiczniej w świecie zbierać woreczki i paczki przy świetle księżyca. Obładowana poszła ku domowi, zajrzała w oświetlone okno i za węgłem znikła. Parę razy powtórzyła tę wędrówkę, aż na drodze został tylko wór z mąką, którego udźwignąć nie mogła. Wtedy postała chwilę pod gankiem i weszła do środka domu.
Aleksander w pustych izbach znalazł jakiś stolik, krzesło odarte, u sołtysa dostał ogarek świecy, i dobywszy podróżny kałamarz i pióro, pisał list do matki.
Na odgłos bosych, kroków oczy podniósł, sięgnął po rewolwer i czekał. Drzwi się otworzyły, na progu stanęła głuchoniema żebraczba.
Rozejrzała się ciekawie, poznała go, głową protekcjonalnie skinęła i, jakby była u siebie, usiadła w kącie na jakiejś skrzyni.
Aleksander chciał ją znowu wyprosić z domu, ale potem się rozmyślił. Była to nędza bezdomna, niech sobie siedzi! Pisał dalej.
Baba posiedziała może godzinę, potem wyszła.
Gdy list skończył i przeszedł ze światłem dom cały, znalazł ją śpiącą na ziemi w izbie, która snać niegdyś była kuchnią.
Wrócił tedy do pokoju, który sobie obrał na sypialnię, bo znalazł w nim kanapę, drzwi zamknął i po chwili zasnął.
Zbudził się o świcie i przedewszystkiem zwiedził swą nową siedzibę. Dom składał się z sześciu pokojów dość obszernych, ale znać było w nich rabunek i opustoszenie. Z mebli zostały tylko najgorsze graty, po ścianach wisiały festony pajęczyn, po kątach śmiecie i pleśń. Gdy wszedł do kuchni, zastał tam rozgospodarowaną żebraczkę. Jakby wróciła na swe miejsce, krzątała się. Izba była zamieciona, na kominie ogień, u ognia garnek z wodą.
— Co u licha! Czy ty się godzisz na służbę? — zaśmiał się.
Baba wzięła go za rękaw, pokazała garnek, pustą szafę w kącie, potem ruszyła szczękami i rozłożyła ręce. Znaczyło to, że nie było co gotować, a zatem nic do jedzenia.
Ruszył ramionami, ale, że głód odczuwał, więc dał babie dwa złote i pokazał na migi dojenia krowy. Skinęła głową i wyszła.
On zaś porwał za miotłę i oczyścił dwa środkowe pokoje. Ściągnął do nich wszystkie graty, ustawił jako tako, jeden nazwał salonem, drugi sypialnią, otworzył okno na ogród i rozkoszował się chwilę ładnym widokiem i letnim, pogodnym rankiem. Sad zdziczały otaczał cały dom i spadał w dół ku stawowi, przez który przepływała rzeka. Za stawem wyglądał młynek nieczynny, bo groblę rzeka przerwała i szumiała, niczem niekrępowana.
— To trzeba się zaraz do młyna zabrać! — pomyślał Aleksander. — A co tu owoców w tym sadzie! Żeby go ogrodzić, a to chłopaki rozkradną. No, przedewszystkiem trzeba do sołtysa iść, żeby mi parobka naraił i doradził, gdzie szkap kupić. Aha, szkap, a pługi, a wozy, a uprząż, a gdzie szkapy postawić, a co im dać żreć! Hu, będzie mi ciepło!
Ale pomimo wszystko, raźno mu było na sercu. Otworzył ganek do ogrodu, zszedł ze stopni, zerwał kiść bzu z krzaku i, gwiżdżąc, poszedł ku rumowiskom gospodarskich zabudowań. Tam na ścieżce od wsi spotkał swoją gospodynię. Niosła garnek z mlekiem, zabełkotala coś i pokazała mu pustą oborę, a potem mleko. Znaczyło to zapewne, że powinien krowę kupić.
Skinął potakująco głową, mleka się napił i poszedł ku wsi. Sołtys na podwórzu swem wóz narządzał i przywitał go czapką do kolan, jako dziedzica.
— Klacz jużem napoił i koniczynę ma! — rzekł.
— Dziękuję wam! Ja to do was po radę i pomoc przyszedłem. Trzeba mi na jarmark po szkapy.
— A toć ja na jarmark się ładuję, na jutrzejszy, do Zborowa! Jałowicę prowadzę i wieprzka.
— No, to i dobrze. Teraz mi jeszcze ze dwuch fornali trzeba, pługów, bron, wszelakiego statku.
— Statek to bajki! Kowal z Małyń pługi zawsze ma i reszta się znajdzie, ale fornali to pan dziedzic o tym czasie nie dostanie, chyba takie śmiecie, jak Michałek Małgosin.
— A ten co za jeden?
— A to on lat temu dziesięć żonę swą przetrącił na śmierć. Siedział bez ten czas w kryminale, na zsyłkę nie poszedł, bo dokumentnych świadków nie było, a teraz wrócił i tak się tuła, bo go wziąć nikt nie chce. Od tej zabitej żony przezwali go Małgosin, boją się go ludzie.
— Ja się nie boję. Wezmę go. Gdzie on?
— Pewnikiem na rzece z wędką! Zaraz chłopaka poślę. A toć i niema Wakra znowu do dworu się znęciła.
— A zastałem ją dzisiaj w kuchni, jak u siebie. A ta znowu co za jedna?
— Kto ją wie! Jak zapamiętam, we dworze była i do śmierci ostatniej dziedziczki przetrwała; potem zginęła bez wieści. Nieboszczki pod koniec to tylko nią się posługiwały. Jak do pana przyszła, to niechby była, bo to licho mściwe i każdy się jej lęka sprzeciwiać.
— Niech będzie!
W tej chwili syn sołtysa ukazał się we wrotach, a za nim szedł chłop chudy, zgarbiony, patrzący ponuro w ziemię, bosy i obdarty.
— A ot i Michałek!
Chłop łypnął oczyma i spytał:
— A czego ta chcecie odemnie?
— Ukłonże się panu! To nowy dziedzic, co dwór od tego zagranicznego kupił. Chce cię na fornala ugodzić.
Chłop znowu oczy podniósł, niedowierzające, posępne.
— Jak pan chce mnie, to ja gotów! — odparł.
— No, to masz zadatek, zabierz moją klacz od sołtysa i zaprowadź ją do dworu. A pamiętaj to sobie, że próżnować ci nie dam, ale i nie ukrzywdzę i złego słowa nie dam bez racji. Ty nie masz nic i ja także, ale do roku powinniśmy na gospodarzy wyjść!
Chłop nic nie odrzekł, ale już żwawszym krokiem do stajenki wszedł, a gdy klacz wyprowadził, już się wyprostował, głowę podniósł i innym głosem przemówił:
— Żeby tak kosa, to-bym w sadzie dla niej trawy urżnął.
— A to weź kosę u mnie! — odparł sołtys.
Aleksander zabawił jeszcze chwilę, kupił u chłopa słoniny, grochu, chleba dla swej nowej służby, rozmówił się o reperacji młyna i wrócił do domu.
W sadzie pobrzękiwała kosa, ponury dom pojaśniał od słońca, na oknie w kuchni siedział kot, a dym się kominem unosił. Pustka zaczynała żyć.
Na drodze znalazł Aleksander wór z mąką, a chłopak sołtysa, niosący za nim nabyte produkta, opowiedział wypadek organisty. Zniesiono wszystko do kuchni i oddano głuchoniemej. Ucieszyła się widocznie, bo zrozumiała, że tu pozostanie już napewno, ale zamiast dziękować, pogładziła protekcjonalnie Aleksandra po ramieniu, jakby to ona raczyła go wziąć pod opiekę. A potem, bełkocąc i rozkładając ręce, poleciła mu, żeby kupił krowę, wieprza, samowar, miski, łyżki i tysiące innych rzeczy.
Roześmiał się i opędził się od niej, wychodząc do ogrodu. Michał kosił ochoczo, a ujrzawszy go, przystanął i rzekł:
— Klacz umieściłem, ale to w tej stajence ni drzwi, ni strzechy, ni żłobu, ni drabiny. Trzebaby narządzić. Żeby siekiera, świder, dłuto i piłka, tobym ja to za trzy dni wyładził.
— A no, tak się urządzimy. Dzisiaj przecierpi klacz, bo i my bez miski i łyżki. Jutro pójdziesz do Zborowa, kupimy tam cztery konie, dwa wozy i co niezbędne. Ty się też ogarniesz, żebyś na człowieka patrzył. Weźmiesz się pojutrze do stajni, zostawię ci parę koni i wóz, co-byś sobie materjał zwiózł, a ja drugim wozem i parą koni pojadę szukać pługów, bron i co do roli trzeba. Po niedzieli trzeba się do pola brać ostro.
— A co będziemy orać? — spytał chłop z zajęciem.
— A te złogi za traktem. Buraki tam damy na wiosnę. Trzeba tylko jeszcze ze dwuch fornali dostać.
— Ja jasnemu panu te złogi sam precz przewrócę — odparł Michał niespokojnie. — Ja za trzech zrobię, byle być sam.
— Nie dasz rady.
— Zobaczy pan. Byłem się odjadł, a szkapy były obroczne i byle mi ludzie w oczy nie leźli.
— Jak chcesz. Zrobisz za dwuch, to i za dwuch ci zapłacę. Toć i pod oziminę trzeba przygotować. Choć to bez nawozu, to czy warto siać?
— Warto. Na tym skłonie między lasami pszenica będzie dobra, a żyto wyśmienite. Toć to mało kto siał tyli czas. A toć pan pewnie też bydło postawi?
— A jakże; ile zmogę, to kupię. Paszy też mało będzie. Chłopi mało co obsieli, a łąki trzeba na część oddać.
— Ha, pewnie, że ciężko zaczynać, ale o ziemię byle się palicami uczepić, to człek z najgłębszej jamy wylezie. Ja kalkuluję, że gdyby nam dziesięć koni i trzech bandochów z Galicji, tobyśmy rady dali. Jeśli pan każe, to ja w niedzielę bandochów przyprowadzę.
— Dobrze! Ja też rachuję, że troskę o rolę na cię zdam. Jak mi dobrze usłużysz, to wynagrodzę sowicie. Nie będę ja miał czasu tkwić nad wami i naganiać, bo do zimy muszę budynki dźwignąć i młyn zrestaurować. Postawię nad wami dozorcę, rubla, a nie zechcecie go, to was precz wygonię!
— Już ja pana uręczam, że się zrobi! — odparł energicznie Michał.
Nic więcej nie rzekł, ale w garść splunął i jął kosić zawzięcie. Trawa i chwasty między drzewami sadu wybujały ogromnie.
— To dziwne, że to chłopi nie spaśli! — rzekł Aleksander.
— Ale do tego sadu nikt się nie pośmieli. Nikt owocu nie zerwie, nikt gniazda nie wykręci! A toć tu straszy. Po nocy nikt nie przyjdzie, a i w dzień nie bardzo.
— A ty się nie boisz?
— Ja? Ja się już niczego nie boję. Już mi straszniej nie będzie, jak jest — znowu posępnie odparł chłop.
— Nie trzeba, Michale, bez miary gorycz w duszy trzymać. Słyszałem ja, żeś ciężko zgrzeszył, aleć to pewnie w zapamiętaniu się stało. Karęś odcierpiał, u spowiedzi pewnie byłeś, trzeba w Bogu ufać. Ludzie głupi ci dokuczają, to za pokutę przyjmij, a w miłosierdziu Boskiem nadzieję miej.
Chłop znowu kosić przestał, w ziemię oczy wbił i pokręcił głową.
— Żeby to tylko jedno było — wyszeptał. — Nie jeden babę przytłukł, jak dopiekła, a każdy bije, bo cierpliwości z niemi nie stanie. Moja też nie lepsza była, a do tego pięć lat bezdzietna. Żebym ja wiedział, jak to jest, tobym też nie tknął. Ale to gdy zamierała już, to mię przeklinać jęła, żem ją brzemienną ubił! Tego mi Pan Jezus nie przebaczy i Matka Boża, co jej imienia nie śmiem wymówić! Niema dla mnie już nijakiej pociechy, ino, gdy człowiek się zapracuje, to krzynę zapomni!
Znowu kosił, kosił, jakby się bardzo zmęczyć chciał, a Aleksander, nie chcąc go rozżalać, po chwili milczenia spytał:
— Gruntu nie masz, ani chałupy?
— Nie. Fornalskim syn i wnuk. Ojciec jeszcze dotąd w Zborowie stróżem jest nocnym, a dwuch braci tam służy, ale mnie znać nie chcą. Od jesieni, jakem wrócił, do tej pory, tom dziennie zarabiał, gdy głód dokuczał. Ale gorzej jeszcze od głodu dokuczyli ludzie.
— No, u mnie ci nie dokuczą i nie dam cię skrzywdzić, byłeś rzetelny był. Okulbacz-no mi klacz tymczasem!
Pilno mu było teraz znowu granice objechać, obmyślić plan robót. Ruszył tedy w stronę młyna, minął rzeczkę i, przejechawszy wąską drożyną polną, wydostał się na gościniec ze Zborowa. Za gościńcem leżały złogi puste, a otaczał je wokoło las, po górach rozrzucony. Kęs tego lasu zniszczony należał do Mniszewa, a tam, gdzie cała puszcza stała, była to własność Zborowa.
Obejrzawszy złogi, Aleksander w las się zagłębił, cichy, ciemny i, puściwszy wolno cugle, rozkoszował się samotnością. Onegdaj tu był obcy i bezdomny, pełen niepokoju i troski, dziś się czuł silnym i okrutna fantazja napełniła mu piersi.
Oto się wedle słów Michała „palicami za ziemię uczepił“, a teraz się wydrapie, choćby z przepaści.
Spojrzał po niebie i ziemi, czapkę na ucho przesunął i, wyprostowawszy się na siodle, jął nucić półgłosem jakąś studencką pieśń.
Leśna drożyna pięła się ku górze, nie wiedział, dokąd go zaprowadzi. Śpiewał coraz śmielej.
Nagle klacz stanęła. Drożyna kończyła się nad ostrym parowem, w głębi którego był gościniec. Krzaki głogów zakrywały przepaść.
Skręcił tedy w bok między gąszcza i począł w dół się spuszczać, prawie prostopadle. Podobała mu się ta jazda na złamanie karku; utrzymując prawie klacz w powietrzu, zaśpiewał sobie już pełnym głosem zwrotkę pieśni:

Hej, bracia, kto ptakiem przelecieć chce świat,
Niech skrzydła sokole od młodych ma lat.

Kopyta klaczy osunęły się na urwisku, utrzymał ją w cuglach, skoczyła w dół i spadła, jak sarna na drogę.
— Brawo! — ktoś zawołał za nim. — To był skok!
Obejrzał się. O parę kroków ujrzał wolant, a w nim hrabiankę, Kalinowskiego i Lasotę.
Kalinowski sam powoził i zatrzymał konie.
Aleksander wolałby być pod ziemią w tej chwili.
Uchylił czapki i ukłonił się, ale nie wiedział, co rzec.
Adam Kalinowski wyprowadził go z kłopotu.
— Żarski utrzymywał, że Unika ma złe nogi. Niechby tu był! Witam pana, my właśnie jedziemy do Mniszewa. Pozwoli pan, że go przedstawię mojej siostrze, która koniecznie chciała zobaczyć te sławne groby na podwórzu.
Jeszcze raz Aleksander nisko głowę schylił. Konie ruszyły, a on jechał brzegiem drogi, rozmyślając gorzko, jak za mało co go mieli, za kogoś tak nisko położonego, jeśli hrabianka jechała z nimi sama zwiedzić Mniszew. Tak sobie, spacer do kolonisty!
Przez chwilę zapiekło go upokorzenie, jak pchnięcie noża, poczuł się strąconym na sam dół społecznej drabiny, ale wnet się opamiętał, zmógł i głowę hardo podniósł.
— Więc to pan śpiewał! — zawołał uprzejmie Lasota. — Nie mogliśmy pojąć, kto tu może znać studenckie pieśni. Pan się kształcił w Galicji?
— Wszędzie potrosze. Gimnazjum skończyłem w Warszawie, politechnikę w Rydze, a Dublany w Galicji.
— Kiedyż pan miał czas to wszystko odbyć?
— Nie mogłem zwlekać. W szesnaście lat wyszedłem z gimnazjum, w dwadzieścia z politechniki, a mam już dwadzieścia siedm!
— I że też pan z takiemi kwalifikacjami został rządcą?
— Przecie musiałem odsłużyć za wychowanie. Pani Wojewódzka wydała na mnie tysiące! Postanowiłem je zwrócić.
— Jakże? Rad pan z Mniszewa? Będzie pan miał ogromną tu robotę.
— To dopiero początek roboty. Za lat dziesięć będę wspominał, jak dziecinne z piasku ogródki.
— Oho, pan wcale na klęski i niepowodzenia nie liczy!
— Nie; kto od klęsk upada, ten niczego innego nie wart, a kto niepowodzenia przyszłe w rachunek wciąga, ten tchórz.
— Co za pyszna młodość! Zazdroszczę jej panu. A pan może mnie zazdrości?
— Nie, nie! Nikomu nie zazdroszczę, bo to, co pan posiada, gdy zechcę, dostanę.
— Ha, ha! Są marzenia zupełnie niedostępne. Teraz ja zazdroszczę znowu panu, że pan takich nie odczuwa, a raczej nie, tego nie zazdroszczę! — poprawił się po namyśle.
Aleksander spoważniał. Po ostrej, zuchwałej jego twarzy przeszedł cień zamyślenia.
— Jednego człowiek nie może być pewnym, że zdobędzie, żeby życie i duszę nawet dał — serca i duszy pożądanej. Ale przecie powinien życie i duszę ryzykować, bo to jedno warte przegranej nawet.
— Jeśli pan o tem myślał, to mogę zaręczyć, że i to znam i odczuwam i równie mi daleko do celu, jak do słońca!
Hrabianka spojrzała na niego z lekką ironją na twarzy, ale nie raczyła przemówić. Zwróciła się do Adama i rzekła półgłosem po angielsku:
— Wychowaniec natury!
Adam mało co słuchał rozmowy. Ocknął się z zadumy i odparł:
— Po tym skoku zaczynam żałować, żem „Unikę“ zaniedbał. Ha, przepadło!
Ale Lasotę bawiła rozmowa, więc spytał:
— Widzę, że pan zna nawet nieszczęśliwe uczucia. Tegobym po panu nie sądził.
— Bo też nie kochałem nigdy nieszczęśliwie, to jest nie ofiarowałem serca złej lub głupiej.
— Ale bez wzajemności — myślę!
— To żadne nieszczęście, bo tego się nigdy nie żałuje, ani wstydzi.
— Ba, z tego punktu widzenia.
— A pewnie. Przecie to taka różnica, jak między pijakiem, co się w błocie utopił, a walczącym, który dostał kulę w serce.
C’est bien dit! — szepnęła hrabianka.
Lasota zaś roześmiał się i zawołał:
— Powiedz-że mi pan, gdzie się też lęgną i chowają jeszcze w naszych czasach takie pojęcia i uczucia, bom ja ich dotąd ni w opisie, ni w życiu nie spotkał?
— A choćbym panu i powiedział, gdzie się lęgną, nie poszedłby pan tych ptaków w ich gniazdach szukać, aniby pan ich znalazł.
— Dlaczego?
— Bo pan się z nich śmieje.
— Przepraszam pana. Uraziłem doprawdy niechcący.
— Panu wolno mnie urażać, bo pan mi dobroczyńcą!
Powiedziane to było tak poważnie i stanowczo, że nie wyglądało na pochlebstwo.
Wjeżdżali już w bramę Mniszewa i wolant stanął naprzeciwko domu.
Michał, zdziwiony, ukazał się za węgłem i na skinienie Aleksandra stanął przed końmi. Wysiedli wszyscy i stanęli przed grobami.
— To jest koncept dopiero! — mruknął Adam.
— Robić z siebie widowisko i przedmiot baśni! — dodał Lasota. — W Każdym razie dziękuję panu, że to nie moje już.
— Biedne kobiety! — odezwała się raz pierwszy hrabianka, — Żeby tak skończyć, jakże musiało być ciężko żyć!
Spojrzała na Aleksandra, a widząc, że stoi z odkrytą głową, przeżegnała się i przyklękła. Na to i tamci panowie zdjęli czapki.
Po chwili hrabianka wstała i rzekła:
— Ten klucz, o którym mi wspominał pan Lasota, będzie zapewne kluczem tajemnicy. Nie szukał pan?
— Nie. Co prawda, małom o tem myślał. Co mi po cudzych tajemnicach? Tym kobietom już Bóg pomógł; pacierz za nie zmówię nieraz, przechodząc tędy, a matka grobami się zaopiekuje.
— Ma pan matkę tutaj?
— Nie tutaj, ale, dzięki Bogu, mam i rychło przyjedzie.
— Musi pan ją bardzo kochać.
— Ano, jak matkę — odparł poważnie bardzo.
— Powinien pan te okropne groby obsadzić, żeby z domu widać nie było! — rzekł Lasota. — Jak się pan ożeni, to żona pana tego widoku nie zniesie.
— Jak się ożenię to już tu mieszkać nie będę.
— Dlaczegóż znowu?
— Bo ją z pałacu wyprowadzę do pałacu.
Lasota popatrzył na niego, jak na warjata, chciał zażartować, ale się powstrzymał wobec powagi młodego człowieka.
— Widzę, że i w tym względzie wie już pan nietylko, czego chce, ale i kogo chce.
Poprzez ogorzałą skórę Aleksandra wybił się rumieniec, milczał i oczu nie śmiał podnieść.
— Musi być śliczny widok z ogrodu tutaj! — rzekła hrabianka. — I wody zapewne dostanie u pana?
— Krynica jest w ogrodzie, a szklankę w tej chwili przyniosę! — zawołał, wskazując im drogę do ogrodu, sam wchodząc do domu.
Znalazł tam szklankę podróżną swoją i zaprowadził ich do krvynicy, która biła z pod góry srebrnym strumieniem ciekła do stawu.
Lasota z hrabianką zachwycali się położeniem, ale Adam zwrócił przedewszystkiem uwagę na ruiny folwarku i rzekł:
— Żadnym sposobem nie dźwignie pan tego do zimy.
— Musi być w porządku do żniw — odparł Aleksander spokojnie, podając hrabiance szklankę wody.
Spojrzała i ona na rudery.
— Dużym nakładem pieniędzy i energji można to zrobić — zdecydowała.
Uśmiechnął się.
— To-by tedy nie była żadna sztuka. Popróbuję samą tylko energją. Odczytam Robinsona i wezmę się do dzieła.
Wracali ku domowi i hrabianka wskazała na olbrzymie krzaki bzu.
— Co za przepych! Jeśli pan pozwoli, zrabuję całą masę. Ulubiony mój kwiat.
Poskoczył Lasota i Aleksander i przynieśli jej każdy sporą więź. Poczęła układać w bukiet i nagle zawołała z uśmiechem:
— Dostałam od któregoś z panów niebywałe szczęście. Doprawdy, to rzadkie! Jedenaście listków, prawie jak stokroć wygląda.
— Rzeczywiście, niestety, nie ja! — westchnął Lasota. — — Ja przyniosłem tylko biały.
— Zatem dziękuję panu! — skinęła głową ku Aleksandrowi, delikatnie chowając rzadki kwiat do medaljonu przy zegarku.
— Bodajby pani inne w życiu nie kwitły! — odparł z ukłonem.
Szła już do powozu, raz jeszcze się obejrzała wokoło, uśmiechnęła i rzekła, podając mu rękę:
— Przepraszamy za najazd i życzę panu triumfu.
Nisko, bardzo nisko się ukłonił, a potem spojrzał na nią, jakby na długie czasy chciał się napatrzyć i zapamiętać. Okropnie mu biło serce.
— Ja tu nie ostatni raz! — rzekł uprzejmie Lasota. — A zatem do widzenia, tymczasem w piątek w Lublinie.
— Mam też nadzieję, że pan się zechce dowiedzieć, jak się ma „Flamma“. Zapomniałem panu oznajmić, żeśmy tak ochrzcili córkę „Alicji“ — rzekł wkońcu Adam Kalinowski.
— Słusznie, bo to twoja ostatnia „Flamma“! — zaśmiał się Lasota, wsiadając do powozu.
Konie ruszyły, Aleksander patrzył za powozem, aż go krzaki zakryły; potem jeszcze słuchał turkotu, a wreszcie jeszcze długą chwilę słuchał swych uczuć. Aż głęboko odetchnął, dłonią po czole przesunął i rzekł:
— No, a teraz Olek patrz przed siebie! Stoi szklana góra i gdzieś czatuje Baba-Bieda i Baba-Troska. Bierz się do dzieła szponami i dziobem, bo na górze królestwo i królewna!
I poszedł, gwiżdżąc pieśń Sokołów.




VI.

Zima tego roku była mroźna i śnieżna. Na dni parę przed Bożem Narodzeniem zjawił się u Aleksandra żyd ze Zborowa po rybę, zwabiony opowiadaniem Michała, który dowodził, że na świecie niema ogromniejszych szczupaków, jak w stawie Mniszewskim.
Kalinowski, który żadnym dochodem nie pogardzał, wnet po siecie posłał, ludzi zawołał i nazajutrz sam osobiście rybołówstwo zarządził.
Szerokim kręgiem zajęto staw i sieć była już w połowie, gdy od młyna usłyszał Aleksander dzwoneczki sań i ujrzał zborowski myśliwski zaprząg. Zdaleka poznał Lasotę z Kalinowskim; wracali widocznie z polowania.
Zdziwił się, skąd się wzięli, bo przed kilku dniami słyszał od proboszcza, że w pałacu pusto.
Zatrzymali się na grobli i wysiedli. Ruszył więc ku nim, uśmiechnięty radośnie.
— Witamy! Jakże się połów udaje? — zawołał uprzejmie Lasota.
— Za godzinę będzie wiadomo. Panowie chyba wczoraj przybyli niespodzianie.
— Wczoraj. Odebrałem depeszę od Malcza, że influenca w stajni. „Kormoran“ śmiertelnie chory! — odparł frasobliwie Adam. — Siedzi nad nim trzech weterynarzy. Jestem ogromnie zmartwiony! Taki koń!
— Moje wszystkie przechorowały szczęśliwie. Sam leczyłem.
— Zlituj się pan! Coś dawał?
— Proste bardzo środki.
— Żeby pan był łaskaw „Kormorana“ obejrzeć.
— I owszem: Ale co weterynarze powiedzą?
— Pal ich sześć z ich nauką razem! Siedzą i radzą, a siedemnaście sztuk młodzieży djabli wzięli. Jedźmy razem, konie stoją, wyrzucę furmana i powiozę panów.
— Służę, tylko proszę o dziesięć minut, by do domu skoczyć i przysłać tu zastępcę, a raczej zastępczynię.
— My tymczasem dopilnujemy! — zawołał Lasota.
Aleksander odpiął od pasa łyżwy, założył je i pomknął jak strzała. Nie upłynęło pięciu minut, już wracał, a raczej wracali we dwoje na łyżwach, on i Józia. Zostawił ją przy robotnikach, coś tłómaczył, zdjął jej łyżwy, dał ciepłe kalosze, otulił troskliwie kapturek, po głowie pogładził i pomknął dalej.
— Jestem gotów! — rzekł, stając u młyna, gdzie panowie na niego czekali.
Młyn terkotał, był już odnowiony i czynny.
Łyżwy swe rzucił Aleksander młynarzowi, a widząc, że furman zborowski zsiada z kozła, dodał:
— Zaprowadź stangreta do dworu. Tam konie po mnie idą do Zborowa, niech go odwiozą.
— Za pozwoleniem! — zaprzeczył Kalinowski. — kiyśmy pana zabrali i my odwieziemy. Właśnie mieliśmy pana odwiedzić. Pour qui nous preuez-vous donc! — Wolno panom mnie jeszcze ignorować. Sprawa z Wojewódzkimi jeszcze niezałatwiona.
— Ależ poznałem młodego! — zaśmiał się Lasota. — Przecie na jesiennych wyścigach wystąpił raz pierwszy. Toż się spłókał i na koniach i potem w klubie.
— Może go pan pytał o mnie?
— Nie pytam nikogo o ludzi, których znam! — odparł Lasota urażony.
Aleksander spojrzał na niego i poczerwieniał.
„Żebym ja mógł za niego życie dać!“ — pomyślał.
— Pyszna sanna! Dobrze się jednak stało, że te konie się pochorowały! — rzekł Lasota. — Inaczej spędziłbym święta w wagonie lub w hotelu. Na pociechę dla Adama zaprosiły mnie panie do Zborowa. Będę miał familijną wigilję.
— Więc i panie są? — spytał Aleksander.
— A jakże i zabawią do Trzech Króli.
— Gizeli się chciało użyć sanny, a matce urządzić choinkę dla dzieci oficjalistów! — dodał Adam. — Wrócimy na karnawał udawać, że się bawimy.
— Pan-by powinien jechać też na karnawał! — zauważył Lasota, kryjąc uśmiech żartobliwy.
— Ja? A mnie to poco?
— Żeby się bogato ożenić. Wszyscy tak czynią.
— Alboż pan uważa, że ja czynię, jak wszyscy?
— Oho, mam duże względy u pana. Myślałem, że mnie pan opoliczkuje conajmniej za tę radę!
— Ech! Kiedy już wiem, że pan się droczy ze mną!
— Lubię wyciągać pana za słowo i słuchać pańskich utopij.
— Utopij! Kiedy tak, to już panu nic nie powiem, tylko panu Mniszew pokażę, a potem rachunki.
— Widziałem młyn cały, a była rudera. Czy pan ma siostrzyczkę?
— Nie. Ta dziewczynka, to spadek po generałowej Wojewódzkiej. Wychowywała sierotę, a sukcesorowie — wypędzili małą. Przybłąkała się do nas i została. Ale zapomniałem panu powiedzieć. Pamięta pan ten klucz, co mi proboszcz oddał? Tajemnica odkryta. W ogrodzie, w chmielach, był i jest stary lamus. Przerobiłem go na mieszkanie dla ogrodnika i tam znalazłem na strychu, w śmieciu, kufer, skórą wybity, antyk, do którego klucz pasował.
— A w kufrze gniazdo myszy i stare papiery!
— Lepiej! W kufrze były suknie trzy. Jedna ślubna, druga żałobna, trzecia balowa. Żadnego papieru! Na sukniach tych były koronki. Mnie się wydały brudne szmatki, matka dowodzi, że są bardzo cenne.
— Koronki! — zawołał Adam. — Sprzedaj mi je pan! Moje panie obie mają pasję do koronek. Ofiaruję je na gwiazdkę.
— Kiedy one do mnie nie należą, ale do pana Lasoty.
— Dajże mi pan spokój! — oburzył się Lasota. — Sprzedałem Mniszew ze wszystkiem, co zawiera. Cum boris, lasis et koronkis! Naco mi koronki? Od chwili, gdy Żarski zdmuchnął mi pannę Braniewską, infamis, nie zbieram żadnych kobiecych fatałaszków, bo nie mam i nie będę miał komu ich ofiarować. Pan słyszał, że Żarski się ożenił, ten nasz towarzysz od pioruna, pamięta pan?
— Słyszałem zapowiedzi, a potem widziałem panią we fabryce przy odstawie buraków.
— Co? Miał pan już buraki? — zdziwił się Kalinowski.
— Niestety, jeszcze nie miałem, ale, że moja fornalka była wolna, nająłem ją do Zborowa i osobiście pilnowałem.
— Malcz ma jeszcze mało koni! — zamruczał Adam gniewnie.
— Śliczna jest pani Żarska! Prawda? — Pięć lat ją kochałem, sąsiadka z Galicji. Ale miałem inne roztargnienia: wybrali mnie za posła, interesa, służba publiczna, dobro ogółu! Ładniem na tem wyszedł. Żarski pojechał, szast, prast, oświadczył się i czytam w gazetach, masz tobie! To był drugi piorun.
— No, gdyby ona miała czekać, aż ty nie bodziesz miał roztargnień, to-by została kanoniczką! — roześmiał się Adam.
Lasota westchnął.
— Ha, zostanę kawalerem Maltańskim. Siódmą już pannę tracę i bastuję.
— Zanadtoś szczęśliwy w karty. Przestań grać i zakładać się, wtedy się ożenisz.
— Co to, to nie. Nie grać i nie zakładać się, to lepiej umrzeć! Jedyna rzecz, która mnie podnieca. Ma pan żyłkę do hazardu? — spytał Aleksandra.
— Do kart nie. Do zakładów to-bym się zapalił.
— Spróbuj pan zatem!
— Jużem spróbował. Założyłem się z losem. Skoro wygram, pójdę dalej.
Stanęli przed stajnią w Zborowie.
— Gdzie weterynarze? — spytał Kalinowski.
— Grają w karty u pana Malcza! — odparł trener, który z rządcą był w nieustannej wojnie.
— Jakże „Kormoran“?
— Źle!
Kalinowski wydarł kartkę z notatnika, napisał słów parę i oddał jednemu ze stajennych.
— Ruszaj z tem do rządcy.
Zwrócił się do Lasoty i dodał po francusku:
— Kazałem ich opłacić i odesłać na kolej. W karty grają, kiedy „Kormoran“ chory!
Aleksander tymczasem obejrzał konia i rozpędził służbę po różne medykamenta.
Na głos jego w głębi stajni zarżała „Flamma“ i poczęła grzebać nogą, targając linkę.
Poszedł do niej, objął za szyję i pieścił, a klacz położyła mu głowę na ramieniu i skubała za ubranie.
— Żeby kiedy ona do biegu stawała, to-bym się zakładał — rzekł. — Wierzę w nią, jak w swoją gwiazdę. Cóż, złoto, nie zapomniałaś o mnie?
— Co pan myśli? — zawołał Adam. — Na rok przyszły układa się wyścig dystansowy. Piętnaście mil.
— W jakim czasie?
— We wrześniu.
— Wziąłbym na niej nagrodę...
— Ależ pan nie zna tamtych koni?
— Ale ją znam.
— Ano, słowo?
— Słowo.
— Przypomnę panu. Cóż pan mówi o „Kormoranie“?
— Będzie zdrów za parę dni. Niema nic groźnego. Trzech ludzi niech bezustannie zmienia naparzania dniem i nocą: Lekarstwo dać rano i wieczorem i niech pan będzie dobrej myśli.
— Ja odrazu mówiłem, że trzeba tak leczyć, — ozwał się trener — ale pan Malcz zdecydował inaczej, i siedmnaście źrebiąt kaput.
Aleksander spojrzał na niego ostro i rzekł:
— Mojem zdaniem, jeśli pan był pewny swego, nie należało ustąpić. Rywalizacje panów, a nie influenca, zabrały te źrebięta.
Trener zdumiał, że mu ktoś śmie dawać napomnienie. Poczerwieniał obrażony.
— Za pozwoleniem — zaczął i spojrzał zuchwale na Aleksandra, ale ten mu zimno przerwał:
— Teraz kuracją jest w pańskich rękach, a zatem kwestja skończona. Dezynfekcja i wentylacja stajen jest dobra.
Trener zapomniał, co miał mówić i panowie wyszli.
Za drzwiami Lasota rzekł zcicha, śmiejąc się:
— Wreta szlag zabije. Ktoś się ośmielił go skrytykować.
— Przepraszam pana! — zwrócił się Aleksander do Kalinowskiego.
— Owszem, dziękuję panu! To było słuszne. Ich wojna wiecznie mi przyczynia straty.
— Wygnać obu! — zdecydował Lasota. — Masz dzisiaj doskonałą okazję.
— A jutro zostać z całym kramem na głowie, a potem dostać znowu podobnych. Poprawną tylko edycję. Malcz jest już piętnaście lat, Wret dziesięć. Ostatecznie do ruiny mnie jeszcze nie doprowadzili.
— Ko, ładnie-byś śpiewał na Zborowie bez kapitałów!
— Ale ponieważ je mam i mogę żyć bez troski, po co mam trosk szukać?
W tej chwili w bramie ukazały się saneczki, zaprzężone w parę srokatych kuców, doskonale dobranych.
— A to czyje? — spytal Kalinowski.
— Moje! — odparł Aleksander.
— Chyba malowane. Pan ma szczęście i oko. Ależ poco je pan tu sprowadzał? Wstąpi pan na chwilę do nas, a potem pana odwieziemy.
Aleksander się zawahał.
— No, no, bez narowów! — wtrącił Lasota. — Chodź pan, wypalimy cygaro i ogrzejemy kości.
Pociągnął go i weszli do pałacu.
Kalinowski wprowadził ich do swego gabinetu, podał cygara, zadzwonił o przekąskę.
— Odżyłem, gdy mnie pan co do „Kormorana“ uspokoił. Widział pan jego świadectwo?
— Winszuję! Będziemy mieli tego na godzinę — zawołał Lasota, ręce łamiąc. — A ja chciałem pogadać po ludzku. Jakże wygląda pani Żarska? Mówił pan z nią? Nie prawda, że śliczna?
— Byłem w kantorze, w interesie plantacji Mniszewskiej. Pani weszła, wołając, że się nudzi sama w domu. Chciałem tedy odejść, ale mnie zatrzymała, kazała mężowi mnie przedstawić i po pół godziny już więcej wiedziała o mnie, niż ja sam. Pomyślałem, że stworzona na spowiednika, lub na sędziego śledczego.
— Był pan u nich w domu?
— Nie. Nie dla mnie takie stosunki.
— A jakież pan uprawia, jeśli wolno spytać?
— Żadnych. Ja wszędzie i zawsze jestem, jak Robinson. Nie mogę bywać tam. gdziebym chciał, a gdziebym mógł, tam nie chcę.
Lokaj wszedł i wywołał Kalinowskiego do macochy. Gdy zostali sami, Lasota rzekł:
— Nie trzeba przesadzać. Jeśli panu radzi, nie wypada się boczyć. W ten sposób nigdzie pan nie dojdzie.
— Może być, ale też i nie zstąpię we własnej godności. Kalinowski wrócił i rzekł:
— Matka moja prosi pana do siebie.
Aleksander skoczył i poczerwieniał.
— Ależ ja jestem nieubrany! — wyjąkał.
— Matka wie, jakem pana porwał, ale ma interes i prosi.
Trzeba było iść, pomimo krótkiej kurtki i butów.
Po chwili znalazł się w salonie, gdzie pani Kalinowska rozmawiała z proboszczem.
Przedstawiony — pocałował jej rękę, przywitał księdza i już wiedział, jaki jest interes.
— Tak się dobrze złożyło, że pan dziś tu jest. Właśnie mówiliśmy z proboszczem o koniecznej restauracji kościoła. Pan podobno tę sprawę zagaił?
— Wielka pora, bo dach dziurawy, tynk opadł i ściana w apsydzie się rysuje, nie mówiąc o astmatycznych organach i brudnych ścianach. Proboszcz na moją uwagę za głowę się porwał i powiedział, że to będzie kosztowało dziesięć tysięcy. Ja pomyślałem, że na to i piętnastu nie wystarczy, więc, bojąc się księdza jeszcze gorzej przerazić, umilkłem.
— Ale ja, mój drogi, myślałem i myślałem. Przypomniałeś mi obowiązek, wstyd mi było, i jak tylko kollatorka przyjechała, zjawiłem się po ratunek.
— I mnie pan też zawstydził. Proboszcz mi opowiada, że pan wiele rzeczy zaniedbanych słusznie wytyka. Brak domu dla kalek przy kościele i brak zajęcia dziećmi i ludem!. Prawda, prawda! Trzeba się do tego wziąć pilnie, złe naprawić.. Ale kiedy pan złe widzi, niechże mi pan dopomoże zmienić. Pieniądze same nie wystarczą, trzeba administracji. Ja na to nie mam możności, ani czasu. Proszę o pański współudział.
— I ja też! — wtrącił ksiądz. — Zaraz powiedziałem pani: Trzeba mi pana Aleksandra z Mniszewa za syndyka. On się na wszystkiem zna, wszystko zrobi, na wszystko znajdzie czas. Opowiadałem już pani, jak mi matka pańska ślicznie poreperowała ornaty.
W tej chwili weszła hrabianka. Ukłonił się jej zdaleka. Podała mu rękę i rzekła:
— Byłam dzisiaj na łyżwach aż pod Mniszewem. Pyszny tor. Tam u pana jakiś bajeczny połów na stawie. Cała gromada chłopów w podziwie.
— Nie tyle z podziwu się zbiegli, ile zapewne w chęci złodziejstwa — odparł z uśmiechem.
Zwrócił się do pani.
— Jestem na rozkazy, o ile potrafię. Należy przede wszystkiem zrobić kosztorys dachu i ścian, To miejscowi rzemieślnicy zrobią. Co do wnętrza, składam berło. Na to trzeba artystów i znawców.
— Wnętrze ja biorę na siebie! — rzekła hrabianka. — Przyślę panu rzemieślników i malarzy z Warszawy.
— Co tylko w mojej mocy i wiadomości, tem służę.
— Dziękuję panu za uprzejmość! Bałam się że mi pan odmówi dla braku czasu i ksiądz proboszcz mnie nastraszył, że pan jest bardzo...
— Nieokrzesany i dziki! — dokończył. — Kiedyżem proboszczowi co odmówił?
— Nie odmówiłeś, ale jesteś okropnie dumny, obraźliwy. Jabym ci nigdy i nie śmiał proponować.
— To mnie proboszcz nie poznał. Ja tylko odmawiam, gdy mnie chcą nająć. Ale usłużyć każdemu gotowvm. Czasu mam dosyć. Co dla mnie ten mały Mniszew? Zimą nie mam literalnie co robić!
— Jeśli pan jest na dorobku — wtrąciła hrabianka — dlaczegóż pan nie chce spieniężyć swego czasu? W tem niema nic upokarzającego, ani poniżającego.
— Dostałem takie cięgi za płatną pracę, że na samo wspomnienie cierpię i drugiej próby nie chcę.
Adam Kalinowski i Lasota weszli już przebrani.
— Wiesz, Gizi, „Kormoran“ będzie żył! — zawołał brat.
Ksiądz wstał i zaczął się żegnać, Aleksander skorzystał, by też z nim zemknąć, ale go powstrzymał Adam.
— Jedziemy razem. C’est dit. — szepnął.
Nie było rady, trzeba było się poddać losowi.
Gdy panowie wrócili z Mniszewa na obiad, Lasota zaczął opowiadać z zachwytem hrabiance:
— Żeby pani teraz tę ruderę zobaczyła, nie poznałem! Budynki dźwignięte, inwentarz nieliczny wprawdzie, ale dobrze utrzymany, konie doskonałe, w domu holenderska czystość. Matka jego, typ matrony ze starego portretu, i jest dziewczynka, sierota, którą wychowują. Przepyszna będzie za lat pięć! Ubogo u nich, ale nic nie razi. Czuje się człowiek między swymi. Ale przywiozłem paniom na pokaz te sławne koronki. No i pokazywał mi rachunki. Ten człowiek dźwignąłby chyba nawet budżet zbankrutowanej Portugalji! Słyszysz, Adamie, pamiętasz nasz zakład o niego? Zdaje mi się, żeś się spłókał, kochanku!
— Cóż robić? Może być! Poczekajmy, aż ci zapłaci za półtora roku szacunek. Chociaż wyznać trzeba, że masę zrobił przez te pół roku.
— Jakże jest z tem pokrewieństwem? Dowiedziałeś się czego w Warszawie? — spytała matka.
— Dowiedziałem się — mruknął Adam niechętnie.
— Prawda? Jest ci stryjecznym bratem?
— A no, tak. Szambelan Owidzki znał jego rodziców.
— Zatem trzeba to uregulować. Nie wypada.
— Jakże ureguluję? Padnę mu w objęcia? Mam przepraszać? To się tak głupio złożyło, że teraz nie sposób poprawić. Zresztą, on tego sam widocznie nie pragnie. Jest sztywny i nieprzystępny.
— Jak sobie chcesz, ale to tak nie powinno zostać. Ja to jakoś wygładzę.
— A ta sprawa z Wojewódzkimi?
— Ależ mój drogi — wtrąciła hrabianka — on nie kradł. Może być zbójcą i mordercą, w to uwierzę, bo ma zuchwałą i gwałtowną twarz, ale złodziejem i kłamcą nigdy. Żeby się zgodził, dziś-bym mu oddała w zarząd wszystkie moje dobra.
— Ba, żeby chciał! — rzekł Lasota. — Ale to człowiek szalony! On mi dzisiaj zupełnie serjo powiedział, że musi zostać magnatem, bo kocha księżniczkę i postanowił ją zdobyć.
— Wcalebym się tej księżniczce nie dziwiła, żeby go przyjęła — odparła hrabianka.
Matka spojrzała na nią trochę zdziwiona, a Lasota się zaśmiał:
— Kiedv już nawet zyskał laskę w oczach pani, to dokazał nielada sztuki.
Ruszyła brwiami.
— Porównywam go z tysiącem innych, którzy rej wodzą w towarzystwie i uchodzą za dobre partje, i konstatuję. że wart dużo więcej.
Wstawano od stołu, gdy lokaj coś zcicha rzekł do Adama; ten się stropił i spytał:
— Doktór jest?
— Jest, ale kazał posłać po księdza.
— Co się stało? — spytała pani Kalinowska.
— Malcz dostał ataku paraliżu i podobno umiera.
Wszyscy osłupieli. Malcz był wszystkiem w Zborowie, możnowładcą w całem znaczeniu słowa.
Kalinowski ruszył zaraz do niego, równie prawie niespokojny, jak o „Kormorana“; pani Kalinowska zaczęła biadać, co będzie, jeśli umrze.
— Jeszcze trzeba będzie tu zostać, a ja mam tyle zobowiązań w Warszawie!
— No, przecież nie mogą panie opuścić karnawału.
— Kie opuścimy! — rzekła spokojnie hrabianka. — Malcz się pewnie pokłócił znowu z Wretem; przystawią mu pijawki i pojutrze będzie zdrów. To nie pierwszy raz!
Zaczęto mówić o czemś innem, ale Adam długo nie wracał, posłano lokaja po wiadomości.
Wrócił z oznajmieniem, że jest bardzo źle.
Około dziesiątej zjawił się wreszcie Adam, jak zwykle, zimny i sztywny.
— Umarł przed chwilą — rzekł spokojnie.
— I cóż teraz będzie? — zawołała pani Kalinowska.
— A no, kazałem przynieść klucze i zapieczętować jego kancelarję. Niechże go tymczasem pochowają, potem trzeba szukać innego.
Popatrzył na Gizelę, zupełnie spokojny, że ona za niego pomyśli i dobrze poradzi.
Na trzeci dzień świąt niespodziewanie zjawili się znów w Mniszewie Adam Kalinowski i Lasota. Zastali zgiełk, ruch, dziedziniec pełen koni i obcych ludzi. Kalinowska wyszła do nich od gumien, resztę rozporządzeń dając Michałowi, który z włóczęgi stał się u Aleksandra dozorcą i zaufanym.
— Jarmark u pani! — rzekł Lasota, a Adam już konie oglądał.
— Syn mi to przysłał z za Buga. Tylko przenocują, a jutro pójdą na granicę. Mają tam na nie czekać oficerowie austrjaccy.
— Więc nie zastaliśmy pana Aleksandra?
— On po Mszy na pierwszy dzień świąt już tu nie wrócił. Pojechał za Bug po konie, a stamtąd miał na Podlasie wstąpić.
— Kiedyż go się pani spodziewa? Przecie jutro ma konie dostawić do granicy?
— O, to już ja załatwię z Michałem.
— Ależ to dla pani nielada fatyga!
— Już mnie wprawił. On od jesieni wcale w domu nie bawi. Wciąż po świecie się kręci. Dorabia się chłopak, ile sił, a my tu pilnujemy Mniszewa. Jak kiedy na dni parę wpadnie, narzeka, że mu brak roboty i znów zmyka. Panowie może wstąpią. Zostawił mi dla odesłania do księdza kosztorys reperacji kościoła. Panowie zapewne o to chcieli się dowiedzieć?
— Proszę pani, jabym tu parę klaczy sam kupił! — rzekł Adam. — Jaka cena tej gniadej i tych dwuch kasztanowatych?
Kalinowska dobyła list z kieszeni, zajrzała do niego i rzekła:
— Po dwieście rubli.
— Płacę i biorę.
Weszli do domu i zasiedli w saloniku, gdzie na kominku palił się ogień, a u stołu, zarzuconego książkami i gazetami, siedziała Józia nad zeszytem arytmetycznych zadań. Józia nie była już podobna do zahukanej sieroty z Kuhacza. Kwitła zdrowiem, wyrosła, ośmieliła się, patrzyła rezolutnie z pod ciemnej grzywki i, wcale nie zażenowana wizytą, zrobiła stylowy kniks podlotka i sprzątnęła swój zeszyt i osobę.
— Może panience pomóc w arytmetyce? — zaproponował Lasota.
— Nie można! Obiecałam panu Aleksandrowi, że sama dam radę.
— On nie pozna.
— Oho! Zaraz się domyśli, jeśli błędów nie znajdzie.
— Ładną sama sobie robisz opinję! — uśmiechnęła się Kalinowska. — Idź teraz i przygotuj herbatę dla panów!
Dziewczynka wyszła w podskokach i, nucąc, wzięła się do gospodarstwa.
— Oto jest ten kosztorys! — rzekła Kalinowska, podając arkusz zapisanego papieru.
— My tu inny mamy interes do pana Aleksandra — zagaił Lasota. — Słyszała pani zapewne, że Malcz umarł.
— Słyszałam. Mój syn nawet mówił, że będą państwo mieli dużo kłopotu, zanim się dobry zastępca znajdzie.
— Kłopot już jest i okrutny! — ozwał się Kalinowski. — Nie ośmieliłbym się nigdy wystąpić z propozycją, ale mi pan Lasota dodał odwagi prosić pana Aleksandra, żeby choć trochę zechciał najrzeć na Zborów, zanim kogo nie znajdę. Musimy po Trzech Królach wyjechać do Warszawy.
Kalinowska milczała złowrogo, wreszcie rzekła:
— Powtórzę synowi pana propozycję.
— I dorzuci pani od siebie słowo zachęty! — zawołał Lasota.
— On teraz jest panem swej woli i moim opiekunem. Jeśli będzie chodziło o obywatelską przysługę, zrobi, co będzie mógł.
— Kiedyż można go się z powrotem spodziewać?
— Nie wiem. Przed świętami sprzedał sągi do fabryki, ma pieniądze, włożył je w te konie, pojutrze kupi może bydło, może znów kawał lasu. Albo ja wiem? Zresztą, może być jeszcze gorzej. Miał być w Kuhaczu. Ta sprawa nie daje mu spokoju.
— Wojewódzcy są w Warszawie. Nie zastanie ich zatem.
— Jeszcze więc krwi nie będzie? — rzekła zcieha, z westchnieniem ulgi.
Józia wniosła herbatę na tacy, a Lasota wnet się z nią wdał w gawędę, ubawiony rezolutnością.
— Miała też panna Józia choinkę?
— Nie jestem dziecko! — obraziła się.
— Cóż panna Józia robiła w święta? Lekcyj nie było.
— Śpiewałam sobie kolędy i biegałam na łyżwach daleko, het, aż pod Zborów. Zresztą u nas zawsze robota jest przy gospodarstwie — dodała poważnie.
— Ma pani nielada pomocnicę! — zauważył.
— Niedługo już! — odparła Kalinowska. — Od wakacyj pójdzie na pensję do Galicji, do klasztoru.
— I mniszką panna Józia zostanie?
— Nie. Wrócę tutaj.
— A nie straszno na myśl o pensji?
— To co, choć i straszno? Pan Aleksander tak chce, więc tak dobrze! Będę się dobrze uczyć i na wakacje po mnie przyjedzie.
— A boi się panna Józia swego opiekuna? Bardzo srogi?
Poczerwieniała i aby uniknąć odpowiedzi, porwała pustą filiżankę Adama i wybiegła.
Adam po ścianach się rozglądał i spytał, wskazując minjaturę jedną:
— Kto to jest?
— Mój mąż — odparła Kalinowska.
— Stanisław Kalinowski, to był mój stryj. Dowiedziałem się o tem niedawno od szambelana Owidzkiego.
Kalinowska milczała, a Lasota wtrącił:
— Tembardziej mam nadzieję, że pan Aleksander krewnemu i sąsiadowi nie odmówi przysługi i nie da mu zrujnować majątku.
— To będzie dla niego wzgląd najmniejszy! — rzekła wreszcie Kalinowska. — Nie miał nigdy rodzinv, więc i to poczucie w nim się nie rozwinęło. Jedną tylko uczynię uwagę. Jeśli pan chce, by przyjął, proszę mu nie proponować wynagrodzenia, bo wtedy stanowczo odmówi.
— Taka zgoda równa się odmowie!
— Uczyni pan, jak zechce — odparła zimno. — Przyślę go do Zborowa, jak tylko wróci.
Nie wymogli na niej nic więcej i Kalinowski był rozgniewany, wracając, i burczał:
— Ten koncept nie udał się Gizeli. Naraziła mnie tylko na upokorzenie i fiasko. A mówiłem, że tak będzie. Kazała ofiarować dwieście rubli miesięcznie. Niechże sama spróbuje.
To samo powtórzył jej za powrotem i fukał dalej:
— Mam przyjmować łaski, kiedy mogę płacić. Ani myślę! Napiszę do Wyszomirskiego, ten mi wynajdzie ekstra rządcę za tę cenę. Albo wezmę Marońskiego i basta!
— Dlatego chcesz go mieć, że na własnem zbankrutował. Doskonała kwalifikacja! W takim razie ja swoje folwarki wycofuję z głównego zarządu.
— I będziesz sama administrować! — wtrąciła oburzona matka. — A ja przy kim zostanę z moim Zajkowem?
— Mama zostanie ze mną. Ja dostanę Kalinowskiego.
— Może się założymy, że nie? — zawołał Adam.
— I owszem, załóżmy się!
— Pani, ostrożnie! — zaśmiał się Lasota. — Kto wie, pani może jest królewną, którą on postanowił zdobyć, i powie cenę: rękę pani!
— Po pierwsze, że on tego nie powie. Po drugie, że mu jej nie dam; po trzecie, że go dostanę za wynagrodzeniem, o którem Adamowi mówiłam: dwieście rubli miesięcznie. Taki jest zakład.
— No, no, nie brak ci tupetu! — mruknął Adam.
— Kiedyż wyjeżdżamy? — spytała pani.
— Nazajutrz po Trzech Królach, jak było postanowione.
Ale w tem jednem omyliła się hrabianka. Aleksander nie wrócił, interesów rosła góra, Adam był chory z gniewu i zmęczenia, pani Kalinowska stękała, Lasota się nudził, hrabianka traciła głowę wśród natłoku interesantów i musieli siedzieć w Zborowie.
Nareszcie dziesiątego stycznia o południu ukazały się przed gankiem srokate kuce.
Aleksander kazał się oznajmić, a był ubrany po wizytowemu, wyświeżony, elegancki, do siebie niepodobny.
— Pan jedzie z Warszawy? — zawołał, spojrzawszy nań Lasota. — Zhulany, wyniszczony, mizerny. To się nazywa blaga! Matka opowiada, że za Bugiem ma interesa. — Uśmiechnął się.
— Jadę z Warszawy, wstąpiłem do domu, żeby się przebrać, bo mam dziś jeszcze być u barona Binsteina w Zabrańcach, ale mi matka kazała tu jechać, więc jestem.
— Matka nic panu nie mówiła? — spytał Adam, zdziwiony zmianą, zaszłą w gościu. Był wesół, swobodny, jakiś zupełnie inny.
— Mówiła, że pan tu ma biedę z administracją po śmierci Malcza, że mnie potrzebuje do pomocy, zanim innego rządcę znajdzie.
— Cóż pan na to? — wtrącił Lasota.
— Odpowiedziałem, że nie mogę się tego podjąć, bo mnie lada dzień wsadzą do fortecy na czas jeszcze nieokreślony.
— Co to znaczy?
— Bom obydwuch Wojewódzkich ciężko postrzelał.
— Co? Pojedynkował się pan?
— Już! Skończone! — odetchnął głęboko.
— Kiedyż to było?
— We czwartek ojciec, w piątek syn. W niedzielę wyjechałem. Oto są protokóły.
Wyjął i podał Kalinowskiemu zwitek papierów i rzekł z uśmiechem:
— Jako starszemu w rodzie, składam.
— Jakże to było? Opowiadaj pan! — wołał Lasota.
Ab ovo zacznę. Przed świętami jeszcze doszły mnie wieści z Kuhacza, że pieniądze generałowej się znalazły. Wyjeżdżając, zapowiedziałem matce, że tam wstąpię, aby prawdy się dowiedzieć. Istotnie znalazły się te nieszczęsne kapitały w oranżerji, przy salonie, w zapaśnym jakimś lufcie. Zmieniano tam piece i znaleźli murarze szkatułkę, do której szczury wygryzły otwór i założyły tam gniazdo. Podobno została z biletów sieczka i tylko parę rulonów złota dostało się Wojewódzkim. Zebrałem tedy ludzi, świadków, spisaliśmy o tem porządny dokument i pojechałem wprost do Warszawy, wezwawszy depeszą dwuch kolegów z Dublan. Stawili się i poszliśmy we trzech do Wojewódzkich. Zaproponowałem staremu, żeby swe posądzenie piśmiennie cofnął i publicznie mnie przeprosił. Odpowiedział arogancko, iż dość mam na tem, że mnie sądownie nie prześladował. Spytałem zatem, czy dotychczas się nie przekonał o fałszu swych posądzeń. Na to wszedł syn i zuchwale odparł, że nie potrzebuje się przedemną tłómaczyć. Na tom spoliczkował młodego, a staremu rzuciłem w twarz przywiezione z Kuhacza zeznanie świadków. No, i musieli się bić, bo koledzy byli znani im z towarzystwa. Młody nadrabiał miną, ale stary omal nie umarł ze strachu. Więc-em młodemu przestrzelił bok, a staremu tylko rękę. Zresztą, jak to było, stoi w protokole. Dałem zobowiązanie, że stawię się na wezwanie sądu i przyjechałem interesa załatwić.
— Kotwicz i Siennicki byli sekundantami młodego — rzekł Adam, zagłębiony w czytaniu.
— A pan nawet nie draśnięty? — spytał Lasota.
— Nie. Tak-em był rad, że nareszcie mam satysfakcję, żem nawet tremy nie miał. Byłem pewny, że mi nic nie będzie!
— A pocóż pan teraz jedzie do Binsteina?
— Poznaliśmy się w wagonie. W tej Warszawie wszystko wiedzą. Bóg wie skąd się dowiedział, że to ja, ten od pojedynków. Jechał z córką, przedstawił się, zapoznał mnie z panną Reginą i nawet nie dał mi wziąć poczty na stacji, ale dowiózł swoim powozem do końca szosy.
— Oho, a cóż było z pannę Reginą?
Uśmiechnął się tylko i dyskretnie odpowiedział co innego.
— Zaproponował mi świetny interes. Chce mi oddać trzydzieści morgów przygotowanej roli pod buraki na wiosnę.
— I po tę rolę pan dzisiaj tam już leci. Ej, panie Aleksandrze!
Tu Adam Kalinowski czytać skończył, wstał i wyciągnął do niego rękę.
— Sprawiłeś się tak correct, jak tylko można. Winszuję i dziękuję ci, kuzynie!
Uścisnęli sobie prawice. Aleksander spoważniał.
— Tylko niech pan mnie nie posądza o chęć narzucania się z pokrewieństwem. Nie byłem w życiu nikomu ubogim kuzynem, plamą w salonie, a „żeną“ przy prezentacji i nie będę. Opowiedziałem, jak się rzeczy miały i zmykam.
— Ale mnie pozwolisz za krewnego cię uważać?
— Jeśli będzie chodziło o jakąkolwiek usługę zawsze będę gotów!
— No, więc proszę do moich apartamentów: Zapijemy tę sprawę.
— Doprawdy, nie mogę dzisiaj! Obiecałem się w Zabrańcach.
— Starszemu w rodzie należy przed żydem pierwszeństwo.
— Ale tam jest panna Regina! — zaśmiał się Lasota.
— I ta będzie cierpliwie czekać.
Pociągnął go za sobą, rozsiedli się w gabinecie, przyniesiono omszoną butelkę ze sławnych piwnic Zborowskich i Adam pierwszy kieliszek wzniósł.
— Na twoją pomyślność, kuzynie!
Stuletni węgrzyn rozszedł się ogniem po żyłach. Po nim przyszedł drugi i trzeci. Przy czwartym Lasota, który miał najsłabszą głowę, zawołał: Bruderschaft: — Przy piątym sztywny Adam począł śpiewać fałszywie kuplety; przy szóstym Lasota wpadł na zwierzenia erotyczne, a Adam klął po angielsku. Aleksander się trzymał tęgo, ale mu oczy błyszczały i gwizdał pieśń Sokołów, siedząc konno na krześle.
Na to wszedł lokaj i oznajmił:
— Panna hrabianka prosi panów do salonu.
— W tej chwili służę! — odparł Lasota, zerwał się, trafił na otomanę i tam pozostał.
— Powiedz pannie hrabiance, żem wyjechał do Małym — rzekł Adam.
— I ja także! — wyszeptał Lasota.
Aleksander wstał.
— A że ja się lękam także pojechać do Małyń, zmykam!
— Poczekaj, przeprowadzę cię! — ofiarował się Adam, ale daremnie usiłował wstać, więc zaczął kląć dalej.
Zostawił ich tak Aleksander i wyszedł do przedpokoju, gdy mu lokaj otworzył drzwi do salonu, a w progu ujrzał hrabiankę.
— Ach, więc pan jest jeszcze! Proszę, mam do pana interes i prośbę.
Wszedł do salonu. Podniecony był, ale zupełnie przytomny, tylko śmiały bezmiernie. Zły moment wybrała hrabianka.
Gdy usiedli naprzeciw siebie, wskazała na świeże gazety.
— Czy to pan się tak pojedynkował po szalonemu?
— Tak jest. Czy to po szalonemu? Ja wszystko tak robię. Nie mam czasu tyle, co inni. Muszę z lat robić miesiące, a z dni godziny. Inaczej nie napędzę tych, co mnie wyprzedzili w tym wyścigu o stanowisko. Muszę z ostatniego być pierwszym. Forsowny wyścig!
— Przecie na Mniszewie pan się tego nie dobije, to za wolno, to za mało dla pana. Mógłby pan śmiało wziąć w zarząd moje dobra i Zajków mojej matki.
— Jeśli tem pani usłużę, z miłą chęcią.
— Dziękuję panu! Pozostaje tylko poznać panu te majątki.
— Chyba tylko księgi, bo majątki znam. Przez te pół roku, włócząc się po okolicy, znam każdą granicę, pole, las, w zakresie mil dwunastu. Tylko zapewne będę w fortecy odbywał siewy wiosenne, więc na ten czas kto mnie zastąpi?
— Pomyślimy nad tem w Warszawie. Ofiarowuję panu wzwyż serdecznego podziękowania dwieście rubli miesięcznie.
Roześmiał się.
— Ja zaś żadnego „wzwyż“ nie przyjmuję.
— Przecie pan nie przypuszcza, żebym podobną umowę mogła przyjąć! — odparła, czerwieniąc się. — Łaski nie potrzebuję!
— Ani ja! — odparł hardo.
— Wynagrodzenie za pracę nie jest łaską.
— A usługa sąsiedzka nie jest płatną. Mam czas i możność, usłużę pani. Ale płatnym sługą być nawet u pani nie chcę.
— Dlaczegóż nawet u mnie?
— Dlatego, że względem pani jestem gotów do największych upokorzeń, do prośby nawet, czego względem nikogo nie uczynię.
— Zatem prawem dla pana jest fantazja. Bo nikt rozsądny nie odrzuca pieniędzy, gdy mu o nie chodzi.
— Myli się pani. Ja nie pieniądze odrzucam, ale stanowisko płatnego sługi. Rządcę pani znajdzie za pieniądze, ale mnie nikt pieniędzmi nie kupi.
— Tylko czem?
Było to bardzo śmiałe pytanie, a w nim grał węgrzyn stuletni. Popatrzył też na nią tak, że zaniepokoiła się, ale odparł spokojnie:
— Mnie można kupić, jak pan Lasota, wiarą w mój honor.
— Więc u pana Lasoty służyłby pan nawet za pieniądze?
— Onby mi tego nigdy nie zaproponował, ale gdyby potrzebował, powiedziałby: Słuchajno, obrzydli mi złodzieje i kram z gospodarstwem. Weźno to, proszę, na siebie, jeśli masz czas!
— Więc ja mam tak panu powiedzieć? I panby to uważał za stosowne?
— Jeśli pani czuje się w możności wywdzięczenia mi się kiedykolwiek, to i owszem! O cóż chodzi? Pani spieszno na karnawał, trafia się sąsiad obywatel, oddaje mu pani księgi i kram cały i spokojnie może się pani bawić.
Roześmiała się, bo ją wobec jego humoru i niefrasobliwości gniew odszedł.
— Ależ ten sąsiad obywatel jest mi obcym najzupełniej! Dlaczegóż ma mi służyć?
— Inni pani będą służyć do kotyljona lub mazura, a nikt nie spyta: dlaczego? Ja też karnawał spędzę, służąc pani tutaj!
— Wolne żarty, ale już dosyć tego! Na serjo, raz jeszcze pytam pana: zgoda na moją propozycję?
— Nie, pani.
— Choćbym się obraziła śmiertelnie?
— Nie boję się pani obrazy.
— Choćbym bardzo prosiła?
— Może pani rozkazać.
— Darmo?
— Darmo.
— A zatem wykreśliłam pana ze swojej przyjaźni. Myślałam, że pan grzeczniejszy.
— A ja myślałem, że pani litościwsza.
— Pan mnie o nic nie prosił! To ja dostałam kosza.
Zamyślił się, zawahał i rzekł wreszcie:
— Czy pani bardzo o to chodzi, żeby mnie tu osadzić na swych dobrach?
— No, kiedy tyle pana o to proszę.
— Ha, ponieważ tedy, oprócz pieniędzy, nic pani nie ma, niech pani co miesiąc zapłaci dwieście rubli na ubogich, a ja idę na służbę. Tylko jeszcze o jedno poproszę. Jeśliby pani wychodziła zamąż, da mi pani wiedzieć natychmiast, bo ja i dnia jednego wtedy nie zostanę. Teraz chyba jest pani rada. Postawiła na swojem.
— To pan postawił na swojem. Jeszcze mi pan dyktuje warunki. No, ale co mam robić? Jest pan tak do przeciętnych ludzi niepodobnym, że trudno pana zestawic z nimi! Ale mi tego nawet pan nie wytłumaczy, jak człowiek, żyjący fantazją, może się stać miljonerem, o czem pan marzy.
— Miljonerem? Ja? Nigdy! Ja magnatem będę, a to wcale co innego. Kiedyż obejmuję zarząd?
— Choćby zaraz, w tej chwili.
— Nie może być! Dzisiaj mam zajęte, jutro i pojutrze objadę folwarki i zlustruję, we czwartek zabiorę księgi. Przystaje na to pani?
— Wolałabym prędzej, ale że pan do galanterji względem mnie się nie poczuwa, muszę czekać.
— Ładniebym wyszedł na galanterji. Kazałaby mnie pani lokajom wyrzucić za drzwi.
— Kto wie? Galanterja pana byłaby może tak do przeciętnych niepodobna, żeby mi się podobała.
— Wątpię, bo innej nie rozumiem, jak skręcić kark komu lub sobie.
— O, to mi jej pan nie świadcz! Zanadto średniowieczna.
Roześmieli się oboje, a on z tą samą żartobliwą brawurą rzekł:
— Będę tedy der fromme Knecht Fridolin! Niech pani bawi się bez troski! Dopilnuję tu pani dobra.
Wstał i ukłonił się, jak zwykle, zdaleka.
Podobało jej się to i uspokoiło, że ani zuchwałym, ani natrętnym nie jest. Wyciągnęła rękę.
— Dziękuję panu! Zwracam przyjaźń i sympatję.
— Przyjm uję z wdzięcznością i postaram się już jej nie stracić! — odparł z progu, składając ostatni ukłon.
Adam przy obiedzie dowiedział się o przegranym zakładzie. Miał Katzenjammer i był w najgorszym humorze.
— Mogłaś mu i Zborów wpakować! — mruknął.
— Zlituj się, ja kładę veto! — obruszył się Lasota. — To jest narwaniec, gotów za Zborów drugie dwieście rubli ofiarować na dobroczynność, a wtedy kiedyż znajdzie czas dla siebie pracować!
— Moja Gizelo! — wtrąciła pani Kalinowska — Czy to uczciwie, co wy z nim urządzacie? To bardzo lekkomyślna zabawa. Wyzyskujecie jego bujną naturę i zapalczywość! To się nie godzi!
— To też nie myślę długo tego czynić. Parę miesięcy, zanim kogoś pewnego mi nie zarekomendują. Zresztą, można mu to będzie nieznacznie wynagrodzić prezentem, tanią sprzedażą, dzierżawą, na dogodnych warunkach, czemś podobnem. A przedewszvstkiem Adasiu, tę sprawę pojedynkową trzeba, o ile możesz, ułagodzić.
Ale Adam był zły i głowa go bolała, więc odparł:
— Tobie służy, to ty swoich wpływów używaj.
Ruszyła ramionami i zamilkła.
W środę odwiedzili Zborów Żarscy i naturalnie w rozmowie wspomniano sławne pojedynki i Żarska zdecydowała po swojemu stanowczo:
— Powinniście go namówić na karnawał. Zrobi świetną partję, bo o nim tylko mówią. A tu bohater skapcanieje, bo się zagnieździł w Zabrańcach i skończy na Reginie Binstein. Wczoraj spotkaliśmy ich we dwoje w małych saneczkach, używali spaceru i wyglądali mocno sobą zajęci. A papa Binstein zaciera ręce na myśl koligacji ze Zborowem.
— Co to, to nie! — obruszył się Adam. — Jako starszy w rodzie, ja na to nie zezwolę!
— On się wcale nie będzie oglądał na twój protest! — zaśmiał się Lasota, a widząc, że Żarski rozmawia z panią domu, dodał:
— Pani powinna go wziąć w opiekę, gust sprostować.
— Za mało jestem pewna siebie, a on za piękny! — odparła, śmiejąc się swawolnie. — I ty, Gizelo, bądź ostrożna! Nie konferujcie za długo i za często nad księgami gospodarskiemi!
— Nie strasz mnie, bo gotowam kazać przegrodzić biuro kratą i sprawić sobie duenę! — odparła równie wesoło hrabianka.
— A zatem wyjeżdżamy wszyscy w piątek. Ciekawam, czy Binsteinowie zostaną. To będzie znak złowrogi.
— Ostatecznie, nie on pierwszy będzie w szeregu „naszych zięciów“ — odparła Gizela. — A może poprawi ich opinję.
— Ja go jutro przyprę do muru i zdam pani relację! — rzekł Lasota, pożerając oczyma swój dawny ideał. — Zamawiam się też do kotyljona na bal kostjumowv.
— Tego panu nie przyrzekam, bo znam pana akuratność. Zagra się pan w klubie i o wszystkiem zapomni.
— O wszystkiem, tylko nie o pani.
— Blaga, i to pusta! Znamy się oddawna i znam pana roztargnienie, a że lubię tańczyć, nie zapiszę pana w karnecie! Ni — ni — fini!
— Pozostaje mi tylko samobójstwo! — westchnął patetycznie Lasota.
— I baccarat. Pocieszy się pan.
Roześmieli się wszyscy, nawet poważny Żarski.
We czwartek po południu przyjechał Aleksander. Zastał wszystkich w salonie, więc się zaraz do pani Kalinowskiej zwrócił, pytając, czy akceptuje kosztorys kościelny.
— Ależ naturalnie, a że pan był tak grzeczny i przyjął na siebie administrację Zajkowa, niech pan na to czerpie tam z kasy w miarę potrzeby. Doprawdy, nie wiem, jak dziękować panu za tyle uprzejmości.
— Jeszcze niewiadomo, czy będę dobrze administrował i czy wart będę podzięki. To drobiazg, proszę pani. Państwo jutro wyjeżdżają?
— Ja chyba nie! — rzekł posępnie Adam. — Nie mam komu zostawić Zborowa.
Aleksander się roześmiał.
— Bo niech się pan nie ceremonjuje! Zajrzę tu przejazdem; ani fatygi, ani czasu mi to nie zajmie i niema o czem mówić i certować się. Majątki pani już zwiedziłem — zwrócił się do hrabianki —— i tylko wstąpiłem po rozkazy i księgi.
— Powiedz mi! — ozwał się Lasota, który pamiętał wypite Bruderschaft, bo go dotąd głowa bolała. — Kiedyś ty wśród tej lustracji folwarków znalazł czas na konkury z panną Reginą Binstein?
Aleksander się tylko roześmiał, wcale nie zaprzeczył.
Pani Kalinowska wyszła, więc Adam śmiało rzekł:
— Mam nadzieję, że tego flirtu za daleko nie posuniesz.
— O to trzeba spytać panny Reginy. Nie lubię nikomu zabawy psuć.
— Mój drogi, to nie żarty. Jako starszy w rodzie, ostrzegam cię, że to nam się nie podoba.
Aleksander znowu się uśmiechnął.
— Ci państwo za tydzień wyjeżdżają! — odparł wymijająco i znowu do hrabianki się zwrócił:
— Siedem nowych budynków stawiają w pani folwarkach, owce padają na potęgę i w lasach jest kradzieży coniemiara. Zresztą wszystko porządnie, tylko spichrze zawalone. Trzeba sprzedawać. Sprowadziłem z sobą kupców, czekają.
— A no, to i ja pszenicę puszczę. Gdzie żydy? — spytał Adam.
— Kazałem im czekać na ganku kancelarji Malcza.
— Zatem chodźmy wszyscy tam! — rzekła hrabianka.
Poszli i wrócili zaledwie na obiad. Aleksander klucz od kasy zawiesił u zegarka, Adam był rozpromieniony, bo się Zborowa pozbył i faszerował kuzyna tysiącem poleceń końskich; Gizeła także przypominała jeszcze co chwila jakiś szczegół. Była bardzo ożywiona i uprzejma, ale czuł Aleksander zmianę w jej głosie i zachowaniu. Była sztywna i nienaturalna. Zasiadł raz pierwszy z równymi sobie. Było mu bardzo wesoło na duszy, tylko ziębił chłód sąsiadki. Nie wytrzymał i, korzystając z żywszej ogólnej rozmowy, spytał:
— Pani ma jakąś nieprzyjemność?
— Nie przypominam sobie.
— Bo pani nieswoja.
— Zauważył pan? Istotnie, zadziwiający ma pan umysł. Wystarcza na wszystko czasu, nawet na studja towarzyskie.
Spojrzał na nią bystro.
— Żeby nie taka otchłań między nami, myślałbym, że pani nawet właśnie ze mnie nierada.
Podniosła na niego wzrok obrażonej królowej. Spotkała jego oczy zuchwałe, gorące, ale tak proszące i jasne, że spuściła prędko swoje, zmarszczyła się tylko i odparła przez zęby:
Je déteste qu’on s’encanaille:
Gott schuf die Rosen zum brechen! — zacytował z uśmiechem.
— W tem sprzeniewierza się pan swej oryginalności. To bardzo pospolita maksyma.
— Pospolita i naturalna. Mam chęć żyć i używać — Muszę też mą młodość i swobodę wyczerpać. Dotąd i to mi było niedostępne. A zresztą, chcę mieć z czego ofiarę zrobić mojej królewnie i pani, gdy kiedyś ją sobie wybiorę. Teraz jestem wolny!
— Biedna królewna, której zostaną okruchy.
Wstawano od stołu i zaraz po czarnej kawie Aleksander zaczął się żegnać. Zatrzymywano go na wieczór.
— Matki po powrocie prawie nie widziałem! — odparł.
— Należy i nam podziękować matce pana i przeprosić za zagrabienie syna! Jutro po drodze wstąpimy do Mniszewa — rzekła uprzejmie pani Kalinowska.
Hrabianka podała mu ledwie końce palców i nie raczyła nawet spojrzeć...
Wracając do domu, Aleksander konie smagał i jak szalony jechał, a w duszy mu się burzyło.
— Za niewolnika mnie chce mieć, okuć i spętać, żebym jej służył i za łaskę sobie miał, że raczy spojrzeć na proch pod stopami. Nie tak, piękna królewno! Ja ni żebrać, ni pełzać nie umiem! A wolę mam w garści! Już się nie zdradzę! Bądź spokojna!
I prawie nienawidził jej w tej chwili.
Jednocześnie hrabianka rozmawiała z Adamem.
Przyszedł do jej buduaru, oznajmiając, że ma interes.
Rzuciła tedy czytaną książkę, rozłożyła się wygodnie w bujającym fotelu i czekała widocznie znudzona.
— Bardzo się zdziwisz, o co cię zapytam — rzekł wahająco.
— Nie zdziwię się, bo wiem! — odparła. — Pewnie Lasota się dowiaduje o moje względem niego zamiary. Powiedz mu, że nic z tego.
— Ostatniemi czasy byłaś bardzo dla niego łaskawa.
— Może być. Żebym miała zaślubić każdego, z kim się bawię, to chyba musiałabym zerwać z towarzystwem.
— Jeśli cię bawi Lasota, to dobrze! Niech dalej się stara!
— Już mi się znudził, jak inni. Zresztą, teraz jestem w fazie mizantropji. Żeby oni nie byli wszyscy tak zabijająco, nudno szablonowi! Zbrzydli mi, jak obicie na ścianie. Jeśli jeszcze w tym karnawale nie poznam czego innego, wyjdę chyba za ciebie, z rozpaczy i nudy.
— Mocnom wdzięczny za zamiar i pochlebne pobudki. Cóż tedy powiedzieć Lasocie?
— Nic, zaproponuj mu partję baka, to zapomni.
— Jak ty to serjo traktujesz!
— Równie serjo, jak i wy! Dobranoc! Jeszcze na tobie znać kuzynowskie libacje. Jacy wy śledzie!
— Jak on będzie miał za sobą tyle wspomnień co ja, wtedy nas porównaj. Niech-no odbędzie parę miejskich kampanij!
Gizela wzięła napowrót książkę do rąk i ruszyła pogardliwie ramionami.
— Powiększy rzeszę szablonów. Ma do tego nawet powołanie.
Adam, widząc, że jest w okropnym humorze, pożegnał się i wyszedł, i taką dał odpowiedź Lasocie:
— Miała atak grymasów. Nie warto z nią mówić. Jak się roztańczy, wtedy pogadamy.
Nazajutrz na rozstanie, Aleksander i Gizela wypowiedzieli sobie otwartą wojnę. Było to w Mniszewie. Starsze panie rozmawiały o nędzy ludu, Lasota droczył się z Józią, Adam przeglądał jakieś heraldyczne papiery, hrabianka kazała sobie pokazać raz jeszcze owe znalezione koronki.
— Sprzedaj mi je pan! — zaproponowała.
— Mogę je tylko ofiarować! — odparł.
— Pan się zapomina, co i do kogo mówi! — ostro rzekła.
— Przepraszam, jeślim uraził, ale przekonam panią, że koronki ofiaruję i przyjmą.
— O, nie wątpię! Zamiast sprzedać, woli pan niemi płacić!
— O, to się pani myli. „Takiemi“ koronkami się nie płaci. Ofiaruję je mojej narzeczonej, nikomu innemu.
Spojrzała po ubogich meblach i pustych ścianach i rzekła szyderczo:
— O, jakież to kuszące!
Krew w nim zakipiała, rzucił się, jakby policzek dostał, i chwilę tylko ciężko dyszał. Potem i on szyderczo się roześmiał i odparł:
— Za moją nędzę łatwiej szczęście dostanę, niż pani za swe miljony.
I to było ich ostateczne pożegnanie.
Odtąd Aleksander wcale już w Mniszewie nie bywał. Literalnie żył na gościńcu, do domu wpadał, jak po ogień; zaczął też bywać w sąsiedztwach, zawiązywać stosunki, uczestniczyć w towarzyskich zebraniach. Co tydzień hrabianka i Adam otrzymywali raport z jego administracji, otrzymywał też listy z poleceniami, ale tylko od Adama, hrabianka nie raczyła osobiście pisywać.
Co miesiąc tylko otrzymywał kwit na 200 rubli z Dobroczynności i czytał swe imię i nazwisko w Kurjerze, jako filantropa.
Wielki filantrop tymczasen nie miał często grosza przy duszy. Wzięte towarzystwo odesłał natychmiast Lasocie, a każdy zarobek z handlu wkładał w Mniszew. Rzucał się też w szalone hazardy, ryzykował, sprzedawał, kupował, mieniał bezustannie. A czynił to z zuchwalstwem straceńca, bez strachu, ani wahania, z jakąś ślepą wiarą w pomyślność, nigdy nie tracąc zapału i humoru.
W marcu z matką obrachował rezultat, okazało się, że z niczego prawie zarobił przez zimę trzy tysiące. Wtedy odetchnął i rzekł, składając pióro:
— Teraz odpocznę! Mam wezwanie na sąd do Warszawy.
— Skażą cię! Cóż tu będzie bez ciebie?
— Zostawię mamie dwa tysiące pięćset na gospodarstwo. Michałowi dam szczegółową dyspozycję. Administrację złożę w Warszawie, pięćset rubli przehulam i pójdę do ula. Niech mi matunia tylko buraków dopilnuje.
— Wyglądasz, jakbyś był szczęśliwy i z tego, co cię czeka.
— Nie wiem, co mnie czeka, ale Warszawę rad zobaczę, a potem w areszcie będę czytał za wszystkie czasy. Żeby nie koza, tobym się na śmierć zamęczył. Mama nie znajduje, żem zasłużył na wypoczynek?
Kalinowska musiała się i z takim poglądem pogodzić, a nie dał jej czasu na utyskiwanie i uwagi, bo zaraz zaczął zbierać się do drogi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Hrabianka Gizela uczestniczyła w Bazarze na Dobroczynność, sprzedawała kwiaty. W salach był tłok, jej sklep w oblężeniu, flirtowano na potęgę, złoto płynęło do kasy, gdy nagle ożywioną rozmowę z całą paczką znajomych przerwał jej głos wesoły:
— Proszę o gwoździk ponsowy.
Zwróciła się bezmiernie zdziwiona.
— Pan, tu! Co się stało? — spytała, oczom nie wierząc.
— Przyszedłem kwiat kupić — odparł swobodnie.
— Po to pan aż do Warszawy przyjechał?
Panowie z towarzystwa, satelici miljonerki, oglądali badawczo obcego. Wieśniak był widocznie, bo opalony aż po czoło, i ktoś z „rodzonych“, bo ręce miał białe i starannie utrzymane. Chłop jak dąb, młody, piękny, ale zupełnie nieznany. Usunęli się też dyskretnie, tylko jeden pozostał: hrabia Kocio, sportsmen i klubowiec, ostatni konkurent; oparł się o kontuar i czekał.
Hrabianka już odzyskała swobodę. Zwróciła się do koszów z kwiatami, wybrała gwoździk i podała.
— Co się należy? — spytał.
— Sto! — odparła.
Dobył tęczową asygnatę i położył.
— Kopiejek! — dodała. — Nie ma pan drobnych?
— Myślałem, że sto rubli.
— Mogę przyjąć w imieniu biednych.
— Proszę... Warto będzie taki kwiat nosić.
— Dziękuję panu! Zatem teraz wraca pan do domu?
— Niestety, nie. Dziś ostatni dzień mojej swobody, jutro sprawa!
— Ach, prawda. Dawno pan przybył?
— Wczoraj.
— A zatem trzeba nam jechać do domu pana zastąpić. Mama się zadesperuje. Mam nadzieję, że pan nas odwiedzi, chociażby z obowiązku?
— Byłem już dzisiaj w południe i służę na godzinę, którą pani raczy naznaczyć.
— O ósmej zatem, na obiad.
Zdało się jej, że nierad był godzinie, chociaż odparł:
— Będę służył.
— Zdaje mi się, żem panu jakiś plan pomieszała?
— Cóż robić? Wspomniała pani obowiązek, rzecz święta.
Uśmiechnął się, a ją ten uśmiech rozgniewał, wywołał chęć zemsty natychmiast.
— O, niech się pan takiemi względami nie krępuje. Adam odwiedzi pana dla interesów. Powiem mu to, gdy tu przyjdzie.
— Stanie się, jak pani postanowi! — rzekł sztywnie.
Znowu byli wrogami.
Odszedł, a hrabia Kocio spytał:
— Kto to jest?
— Stryjeczny brat Adama!
Comment, ten od pojedynków! — zawołał.
Gizela spojrzała dalej; w trzecim sklepie Regina Binstein miotała się, sprzedając krawaty.
Aleksander się tam zatrzymał i pozostał.
— Rządca w naszych dobrach! — dodała lekceważąco i zajęła się dalej targiem, ale wyglądała zmęczona i znudzona.
Fala ludzi zakryła Aleksandra.
Po godzinie zjawił się Adam, zrabowany przez panie, usiadł przy Gizeli i rzekł:
— Żadne opryszki tak nie obedrą, jak damy. Czy długo jeszcze tej karoty? Masz jeszcze grosz przy duszy, Kociu?
— Ani pół!
— No, zatem uczynili. co chcieli. Mogliby nas uwolnić.
— Idź, wyszukaj mamę! Ale, wiesz, Aleksander Kalinowski tu jest.
— On? Co się stało?
— Przyjechał na sąd wczoraj. Jutro sprawa. Trzeba, żebyś jeszcze dzisiaj był u niego dla interesów.
— Gdzie mieszka?
— Nie spytałam, prawda! Ale go pewnie jeszcze tu znajdziesz. Zapewne niedaleko Reginy Binstein.
— Ano, idę na poszukiwanie i zabiorę go wprost do domu. Można?
— Jak chcesz! — odparła obojętnie, ale zaczęła natychmiast żywiej rozmawiać ze znajomymi, chętniej targować się o swój wonny towar.
Po dość długiem oczekiwaniu, z tłumu ukazała się pani Kalinowska pod eskortą Aleksandra i Adama. Zaczęto się zbierać do odwrotu, służbie pozostawiając, resztki towaru i kłopot sprzątania. Adam przedstawił Aleksandra hrabiemu i wszyscy ruszyli ku wyjściu.
Hrabia wsadził panie do karety i pożegnał; młodzi ruszyli powozem Adama za damami.
— Jakże trening? Jest tam co obiecującego? — było pierwsze pytanie dziedzica Zborowa.
— Jest; „Mont d’or“ przepyszny!
— Nie może być? Żadnej na niego nie miałem nadziei.
Blade, zmęczone oczy Adama nabrały życia.
— Targuję „Ahaswera” u Kocia. Pokażę ci go jutro, co powiesz.
Już mówił mu „ty” bez ceremonji.
— Po „Astarocie” i „Klepsydrze”? Dobra marka!
— Znasz go? Skąd?
— Nie, alem studjował studbook w Zborowie i brałem lekcje u Wreta.
— To dobrze! Ja ci resztę dopowiem! Szkapy, to jeszcze jedna rzecz warta czegoś w życiu.
— Ba, żeby takie mieć, coby nigdy nie zawiodły.
— Kto w hazard gra, musi być i na klęskę przygotowany. Na to jest zimna krew.
— Żebym kiedy w życiu przegrał, tobym życie w tej chwili podkreślił i skończył. Nie warto żyć po klęsce. Zimnej krwi poskąpiła mi przyroda i nie starałem się wyrobić. Niesmaczna mikstura.
— Ja przeciwnie, szczycę się tem, że nigdy się nie zdradzę, co mi jest przykre, co przyjemne, czego pragnę, czego nie chcę, co mnie cieszy, co mnie martwi. Nie drgnąłem, ani się uśmiechnąłem, gdy „Kormoran“ wziął Derby w Moskwie, ani się skrzywiłem, gdy palnąłem w łeb „Helladzie“, jak złamała nogę na torze. A była to istota, którą kochałem najbardziej w życiu i straciłem na niej tego dnia 25 tysięcy rubli. Wszystka trzeba znieść zimno.
Potakiwał smutno głową i spytał:
— „Mont d’or“, mówisz, najlepszy! Zobaczę go za tydzień.
I oczy mu poweselały na sekundę.
— Czy i panie do Zborowa pojadą?
— Sądzę, że Gizela matkę namówi. Skarżyła się już w karnawale, że nudno, tembardziej teraz.
— Pan Lasota się nie ożenił?
— Odmówiła! — odparł Adam roztargniony, nie uważając, że zdradza rodzinną tajemnicę.
— Czy jest już kto na moje miejsce do zarządu? — spytał znowu po chwili Aleksander.
— Nie! — odparł Adam szczerze. — Przez czas twej kary zabawimy tam sami, a potem wrócisz! Gizela zachwycona jest raportami i mówiła, że kwestję pieniężną ureguluje z tobą na wiosnę, a ja kombinuję, że pracujesz w Zborowie dla siebie, boć po mnie to wszystko odziedziczysz, a tymczasem pensję Malcza składam w banku na twe imię. Wcalem się o administratora nawet nie starał!
Zanim Aleksander zdobył się na odpowiedź, powóz stanął w Alejach Jerozolimskich; byli u celu. Kamienica należała do pani Kalinowskiej, zajmowali w niej pierwsze piętro.
W salonie znaleźli samą hrabiankę, Adam jej gościa zostawił i wyszedł. Gizela odpoczywała w fotelu, usiadł naprzeciw niej Aleksander i nie odzywał się wcale, czekając, aż ona przemówi; przyglądał się obrazom na ścianach z miną sztucznie znudzoną.
— Czy poinformował pan już Adama o biegu sprawy? — spytała wreszcie hrabianka niecierpliwie.
— Zostawałem wszystko, o ile można, załatwione i mam ze sobą wskazówki i notatki potrzebne nadal.
— Ja się pytam o pana sprawę sądową?
— Ach, o moją sprawę! Nie, o tem nie mówiliśmy, bo to nikogo tak bardzo nie obchodzi. Rzecz prosta, będę skazany i odsiedzę w cytadeli rok najmniej.
— A tymczasem co tam będzie?
— Znajdą państwo innego administratora.
Syknęła niecierpliwie.
— Ależ ja się pytam o matkę pana i Mniszew!
Roześmiał się.
— Skądże mogłem przypuszczać, że pani o tem myśli? Matka da sobie radę sama, od paru miesięcy już wcale jej nie pomagam. W razie jakiego nieszczęścia, ksiądz mi obiecał nią się zaopiekować.
— Więc my w niczem nie możemy być pomocni?
— Dziękuję pani!
Zmarszczyła brwi i sapnęła gniewnie.
— Zgubił już pan ten drogocenny gwoździk? — spytała po chwili ironicznie. — Zapewne kupując krawaty.
Spojrzał na klapę tużurka, zawahał się i odparł:
— Nie gubię nigdy drogocennych rzeczy. Mam ich bardzo mało.
— Jeśli pan w stosunku do tego zielska wszystko równie drogo płaci, zapewne zielników pan nie zbierze.
— Po to tylko sięgam, co bardzo drogie. Taniegobym nie tknął.
— Więc żebym ten gwoździk sprzedała panu za rubla, nie schowałby go pan? — spytała wyzywająco.
Chciała go zmusić do komplimentu, a potem spiorunować pogardą i lekceważeniem, ale on był uzbrojony y i silny.
— Albożem go schował? Wcale nie twierdzę. Pani sprzedała mi kwiat, jam go ofiarował.
— Ach, tak! — odparła szyderczo — I pan w handel go dał na Nalewki!
Krew mu uderzyła do oczu. Przecie rozdrażniła go: choć tyle triumfu, upokorzenie za upokorzenie. Wstał i stanął za krzesłem, cisnąc poręcz w rękach.
— Żeby pani była mężczyzną, toby jednego z nas jutro nie było na świecie. Policzkuje mnie pani bezkarnie, bom bezbronny wobec pani, bawi to panią. Ale teraz dosyć! Niech pani już nigdy więcej mego zuchwalstwa nie wywołuje, bo posłyszy pani prawdę, ale nie tak, jak się tego pani spodziewa.
— Taak? — rzekła przeciągle — To mnie właśnie interesuje i za następnem widzeniem podniosę rękawicę. Tymczasem za policzkowanie ma pan.
Wyjęła z za paska wiązkę konwalij, wspomnienie z tomboli i podała mu.
Ten nagły zwrot zupełnie go oszołomił. Sekundę się zawahał, odurzony.
— Prawda, pan nie sięgnie, bo darmo! — dodała z uśmiechem, powstając, i, urwawszy źdźbło jedno, wsunęła mu w butonierkę, resztę zatknęła znowu za pasek.
Potem poszła do dzwonka i spytała wchodzącego lokaja:
— Pani jeszcze nie wróciła?
— Jeszcze nie!
— Posłałeś moją kartkę? Co pan hrabia odpowiedział?
— Że natychmiast służy.
— Jak tylko pani wróci, podawać obiad.
Lokaj wyszedł; usiadła na swem dawnem miejscu i mówiła, jakby wracając do przerwanej rozmowy.
— Jestem tak zmęczona dzisiejszą zabawą, jak bym ciężko pracowała. Mama wyrzuciła mnie przed bramą i pojechała do chorej kuzynki. Pojutrze czeka mnie raut na dobroczynność; w niedzielę mamy zaproszenie do księżnej Fanny, ale to mi się okroi, bo w piątek wyjedziemy. W każdym razie na kwestę wielkanocną musimy przyjechać. Pewnie tam na wsi straszne błoto i bezdróż?
— Dosyć, żeby nie przejechać, a za mało, by się utopić — odparł, równie jak ona, swobodnie.
W tej chwili wszedł Adam. Zwróciła się do niego.
— Mój drogi, wypisałam sobie hrabiego Romana. Trzeba, żebyś go poprosił o protekcję w sądzie, on ich tam wszystkich zna.
— Prawda! Że mi to na myśl nie przyszło! Bądźże spokojny o swą sprawę!
— Poco państwo mną sobie głowę zaprzątają? — odparł Aleksander zmieszany.
— Cóż znowu? Interes rodzinny! — rzekł Adam.
— I czysty egoizm. Im prędzej pan wróci, tem nam będzie spokojniej i wygodniej — dodała Gizela. — Czego się dla interesu nie czyni! Toutes les bassesses possibles!
Miała znowu lekceważący, pogardliwy wyraz twarzy, a on snać uznał się pobitym, słabym, bo zamiast odciąć się podobnem, głowę spuścił, bardzo nieszczęśliwy.
Tego wieczora, wracając do hotelu, błądził długo po ulicach, szedł bez celu, zamyślony, i czynił z sobą ścisły rachunek.
— Stało się. Pobije mnie, ilekroć zechce, opęta i uczyni, co jej będzie w danej chwili korzystne. Teraz nie dałbym za swą wolę i siłę arkusza starej gazety. Przepadłem.
A przecie wiem, kto ona. Rozpieszczona miljonerka, zimna kokietka i znudzona szczęściem jedynaczka. Nie dba o mnie, ani czuje sympatji. Potrzebny jej jestem na administratora, jest pewna swej potęgi i czaru, zdobycz trzymać będzie, bo jej z tem wygodnie, a jeślibym kiedy zapomniał dzielącej nas granicy, wyrzuci mnie za drzwi. To jest doskonale obmyślany interes.
Ale dotąd byłem i ja pewny siebie, poddawałem się zabawie, jak silny człowiek daje się wyzyskiwać dziecku. Ale dziś uczułem raz pierwszy, co jest władza i co jest niewola. Przepadłem ze szczętem, tembardziej, żem się ze słabości zdradził. Jestem skazany na dożywotnią niewolę! Trzeba choć pozory ratować, choć honoru nie utopić w tem opętaniu. Dotąd walczyłem ostre na ostre, bom ją postanowił zdobyć. Wysoko, daleko była, na szklanej górze, byłem w swoim żywiole. Teraz trzeba sobie jeszcze trudniejsze zadanie postawić, trzeba milczeć!
Stanął nagle, podniecony tą myślą.
— Olek, rozumiesz ty, warjacie, trzeba milczeć! Będzie cię kokietować, milcz; będzie się pastwić, milcz; wyzyska cię i rzuci, milcz; każe ci służyć gachom, narzeczonemu, mężowi, milcz! Rozumiesz ty! To także coś warte, takie milczenie! Potrafisz? Zdzierżysz? Decyduj się, albo pal sobie w łeb, kiedyś tchórz! Innego niema wyboru!
W łeb palić! A matka? Więc milczeć!
Chyba jeszcze masz nadzieję się wyzwolić, to uchodź!
Sam sobie odpowiadając, głową potrząsnął, a potem znowu szedł, szedł i nowem tem postanowieniem nabijał sobie głowę.
— Będę milczeć, wytrzymam, może to jeszcze trudniejsze, niż walka. Wytrzymam i zmilczę wyzysk i urąganie, pastwienie się i lekceważenie!
Aleć ja jej pożądam, jak szaleniec. Jak zmilczę kokieterję?
„Jak nie dotrzymasz sam sobie słowa, pal w łeb, boś zdrajca“ — odpowiedziało w rozegzaltowanej duszy.
— A no, naturalnie, racja! — zakończył sprawę i był już zdecydowany.
Rozejrzał się przytomniej, zorjentował, gdzie jest, i zawrócił do hotelu. Był znowu silny, bo wynalazł sobie zadanie, warte zachodu...
W tydzień później, po wyroku, poddał się na cztery miesiące aresztowi. Miał tedy czas przed sobą rozmyślać i postanowić, jak się do dzieła weźmie. Rozmyślał zaś o urzędowym, więziennym chlebie, bo pięćset rubli najsumienniej stracił w Warszawie, chociaż w listach upewniał matkę, że mu na niczem nie zbywa. Nikt też nie przerywał mu rozmyślań, bo nikt go nie odwiedził, tylko, że pamiętano o nim, dowiedział się z ostatniego listu matki. Pisała, że miała wizytę pań ze Zborowa, które bardzo uprzejmie dopytywały się o termin jego powrotu.
Zapewne był bardzo potrzebny do żniw nadchodzących.




VII.

Pewnego dnia, w końcu lipca, Adam Kalinowski przyszedł na obiad niezwykle wesół i zaraz powód swego zadowolenia oznajmił damom.
— Możemy wyjeżdżać nareszcie. Aleksander pokutę skończył.
Gizela podniosła głowę.
— Był u ciebie?
— Nie, alem go spotkał dzisiaj na drodze. Tydzień temu wrócił, swoje interesa urządza, lata jak wściekły między Zabrańcami a Mniszewem. Chciałem go od dzisiaj zabrać, ale prosił jeszcze o tydzień, a potem zdejmie nam kłopot z głowy. Czy panie stanowczo jadą na Helgoland?
— Czy to już warto? — rzekła pani Kalinowska. — W sierpniu musimy być na ślubie Izy w Krakowie.
— Jak panie chcą. Ja stanowczo jadę do Styrji i Węgier po konie.
— Cóż znowu pan Aleksander ma do czynienia w Zabrańcach? — spytała Gizela.
Adam ramionami ruszył.
— Ma tam podobno dużą plantację buraków. Napadłem i ja na niego, ale odparł, że przecie Binsteiny siedzą w Zakopanem. Chłop wysechł i sczerniał, tylko mu oczy świecą. Wykręcał się, jak węgorz od Zborowa, stręczył pięciu administratorów, ledwiem go uprosił.
— No, ale jakże będzie z wynagrodzeniem? — rzekła pani Kalinowska.— Niesposób przecie, aby nadal trwał ten dziwaczny układ z Dobroczynnością.
— Ja mu składam pieniądze w banku. Z czasem się namyśli i weźmie! — rzekł Adam. — Zresztą jest moim dziedzicem, pracuje dla siebie.
— Aż się nie ożenisz.
— Dlaczego mam się żenić! — żachnął się.
— Mój drogi, wiesz, jak mi są przykre te twoje zasady tak samolubne i cyniczne. Robicie z siebie parę dziwaków! Gizela, naprzykład, odmawia hrabiego Kocia, ty robisz impertynencje księżnej Natalji. Staniecie się pośmiewiskiem całego towarzystwa.
Oboje młodych zniosło w milczeniu admonicję; po chwili Adam rzekł:
— Powinna mama Aleksandra wyswatać. Ten będzie skłonniejszy do hymenu i dla niego się zda dobra partja, panna Bujnicka naprzykład.
— Czy on tu się wybiera z wizytą? — spytała Gizela.
— Owszem, mówił, że złoży paniom uszanowanie temi dniami. Miał też „Flammy“ spróbować do wrześniowego wyścigu. Mamy już zapisanych siedemnaście koni.
W trzy dni po tej rozmowie hrabianka wybrała się konno na spacer do jednego ze swych folwarków i, mijając Mniszew, spotkała małą Józię, wracającą pieszo z pola, z koszykiem w ręce i płaczącą.
— Czego Józia płacze? — spytała, zatrzymując konia.
Dziewczynka zaczerwieniła się jak wiśnia i nasunęła na oczy kapelusz.
— Ja nie płaczę, tylko pani Kalinowska znowu się zmartwi, a pan Aleksander chyba naprawdę chory.
— Gdzież jest pan Aleksander?
— Już trzeci dzień przy stertach za lasem. Trzeci dzień pani mu obiad posyła, a on ani tknie i jeszcze mnie dzisiaj zburczał, że w upał chodzę. A on cały dzień na tym skwarze i wieczorem ledwie herbatę przełknie! Co ja pani powiem, żeby nie zmartwić?
— Powiedz, że w Zborowie będzie na obiedzie.
— Kiedy nie będzie. Wczoraj mówił, że do Zborowa nie pojedzie, aż państwo wyjadą.
— To już nie twoja rzecz! Uspokój panią Kalinowską, że go w Zborowie nakarmią!
Trąciła konia i ruszyła w bok ścieżyną ku lasowi.
Tam na Mniszewskich złogach pszenica urodziła się przepyszna, pięć stert stało już gotowych, składano szóstą. Ludzie się uwijali żwawo, a wśród nich konno stał Aleksander, nagląc i komenderując. Ujrzał ją, rzucił papierosa i podjechał, zdaleka uchylając czapki.
— Niespieszno panu nas odwiedzić! — rzekła z widocznem niezadowoleniem. — Należało to uczynić zaraz po powrocie.
— Chcę pokończyć naglące roboty, żeby potem być swobodniejszym. Zresztą myślałem, że już ktoś moją posadę zajął.
— I byłby pan temu bardzo rad! Posady honorowe nie są tak bardzo ponętne.
Była pewna, że wybuchnie, ale, o dziwo, on się tylko dziwnie uśmiechnął i odparł:
— Jakabądź ma być, zajmę ją od dziś za trzy dni i będę szczerze pracował.
— Jakto: jakabądź? Więc może pan przystanie nareszcie na wynagrodzenie dobrowolnie?
— Powiedziałem, jakabądź ma być, odpowiadając na „ponętna^. Wynagrodzenie przecie pobieram.
— Zapowiadam panu, że tak dalej nie będzie! Będzie pan pobierał pensję, jak każdy administrator.
Znowu spojrzała na niego, gotowa do zuchwalstwa, ale on tylko poczerwieniał, zbladł i skłonił się w milczeniu. Szarpnęła cugle i, rozgniewana, uderzyła prętem konia.
— Co to ma znaczyć? Nie poznaję pana! — zawołała.
— Siedziałem w więzieniu, nauczyłem się milczeć.
— Zdaje mi się, że pan zamierza mi imponować.
— Nietylko zamierzam, ale i dokonam zamiaru.
— To znaczy?
— Że pani nie będzie miała ze mnie zabawki i nie wyprowadzi mnie już pani niczem ze spokoju i cierpliwości.
— Doprawdy? Może się założymy do jutra!
— Do jutra — odparł lekceważąco. — Za mała gra dla mnie. Ja się zakładam z panią o życie i na życie!
— O, to znowu dla mnie za długo i za wiele! Nie ręczę, czy będę pamiętała o panu aż do pojutrza.
— Tem lepiej dla mnie. Moje postanowienie cierpliwości będzie łatwiejsze, gdy pani o mnie zapomni.
— Pan sobie tego życzy?
— Tak nisko i daleko jestem względem pani, że moich życzeń nigdy nie będę mógł wyrazić. Jestem i pozostanę der Knecht Fridolin.
— Zatem, wracając do prozy służby, niech pan tutaj robotą rozporządzi, bo pojedzie pan ze mną na obiad do Zborowa.
— W tym stroju? Dadzą mi jeść zatem w kuchni stajennych parobków — uśmiechnął się.
— Daję panu godzinę czasu na przebranie. Jadę do Izabelina; wracając, mam pana spotkać za młynem w Mniszewie. Compris?
— Wedle rozkazu! — odparł, przykładając rękę do czapki.
Gizela trąciła konia i odjechała. Minęła jeden i drugi folwark zborowski i przekonała się, że wszędzie zboża były gorsze, niż w Mniszewie, rola gorzej uprawiona, a buraki niedbale obrobione.
— Na przyszły rok inaczej będzie — myślała — zdobyliśmy najlepszego rządcę. Nie okradnie, a przez ambicję i swoje średniowieczne mrzonki będzie pracował za dziesięciu. Zresztą nie jest niebezpieczny, a nawet zabawny. Ten przynajmniej nie jest do wszystkich podobny i żeby należał do towarzystwa....
Urwała myśl i ruszyła ramionami.
Enfin, tak jeszcze lepiej. Można się zabawić bezkarnie, jak ze lwem w kagańcu. Pyszny jest, gdy się nasroży i ryknie!
Zawróciła do Zborowa, minęła Mniszew i młyn. Aleksandra nie było nigdzie widać, ogarnął ją gniew. Czyżby się ośmielił jej rozkazu nie spełnić?
Pojechała dalej, śmiertelnie obrażona, była już o wiorstę od Zborowa, gdy posłyszała za sobą tentent szalonego galopu, i Aleksander się z nią zrównał i osadził konia.
— Czy pan zawsze jest tak akuratny względem dam? — spytała.
— Zawsze, ilekroć matka sobie tego życzy! — odparł. — Myślałem, że pani dłużej będzie w Izabelinie.
— Spieszwłam na rendez-vous! — rzekła ironicznie. — Zresztą nic pocieszającego nie widzi się po tych folwarkach. Mam nadzieję, że porządniej będzie na rok przyszły, pod pana zarządem.
— Ha, no, o ile dam temu wszystkiemu rady. Zapowiedziałem panu Kalinowskiemu i pani to samo powtórzę, że przedewszystkiem będę się zajmował Mniszewem i własnemi interesami.
— Jaka zmiana ról między nami! Toć pan teraz co słowo mnie obraża i wyzywa! — roześmiała się.
Spojrzała na niego zmrużonemi oczyma i dodała:
— Tylko, że pan gra komedję, mnie już wiadomą.
Odrzucił hardo głowę.
— Ody pani to mówi, to ja dopowiem. Owszem, niech rzeczy będą jasne: Pani komedja wiadoma, o ile ją pani ułożyła, ale nie, o ile ja ją wykonywam. Było tak: dokuczyli pani złodzieje, rządcy, znalazł się po drodze chłop z szaloną głową, ale uczciwy i zdatny, odmówił panu Kalinowskiemu, pani o zakład poszła, żartując, że pani nie odmówi. Z ludźmi niższej kondycji można przecie się zabawić bezkarnie. Wygrała pani zakład, rządca się znalazł, wszystko w porządku. I teraz ma pani rację, ja gram komedję. Wiadomo i mnie i pani, dlaczego służę, i wolno pani ze mną się dalej bawić bezkarnie, póki stanie ochoty. Tylko pani niewiadomy koniec tej gry, gdy mnie się ona sprzykrzy i gdyby wtedy matki mojej nie było już na ziemi! Teraz powiedziałem wszystko, żeby pani nie pomyślała, że służę z jaką nadzieją lub z interesu.
Pierwszy raz w życiu hrabianka Gizela nie znalazła ni ciętej odpowiedzi, ni lekceważącego szyderstwa i chwilę milczała.
Wreszcie roześmiała się dziwnie i rzekła:
— Uzbrajam się w cierpliwość znoszenia pana impertynencyj. Zapłaci mi pan drogo za nie w swoim czasie. Un temps de galop, s’il vous plait! I ściągnęła cugle konia.
W tydzień później pałac Zborowski stał pustką i Aleksander objął już na stałe zarząd wszystkich dóbr całej rodziny.
W sierpniu przyszły z Węgier konie, kupione przez Adama, a pierwszych dni września on sam zjechał, cały zelektryzowany wyścigiem dystansowym.
Przybyło z nim kilku sportsmenów i Lasota.
Pałac się zaludnił, a że dam nie było, młodzież spędzała czas bardzo szumnie i swobodnie.
Grano po nocach w karty, pito dużo przy obiedzie, dnie spędzano w stajni lub konno.
Adam po sto razy na dobę odrywał Aleksandra od zajęć; nawykł wyręczać się nim we wszystkich sprawach, każde rozporządzenie, kłopot lub kwestję zdając na jego głowę. Lasota grał grubo i szczęśliwie, był w wyśmienitym humorze i robił szalone zakłady.
Nareszcie na trzy dni przed wyścigiem zatelegrafowały panie o konie, zapowiadając, że wiozą gości z Galicji.
Rejwach tego dnia panował nie do opisania, a że przy tem trzy lokomobile młóciły po folwarkach i zaczynało się kopanie buraków, Aleksander był przeforsowany robotą i w najgorszym humorze.
Adam odesłał mu depeszę w pole, aby zbyć fatygę rozporządzenia powozów i dalej debatował o godzinie startu, a w ślad za depeszą przybył na pole Lasota konno, na gawędkę, bo panowie w zapale wyścigu zapomnieli o kartach.
— Ciekawym, czy Tekeny zjawi się razem z paniami? Ten chyba dobije targu! — rzekł Lasota.
— Co za Tekeny znowu? — burknął Aleksander.
— Ano, właściciel „Alanki“, na którą jest dotychczas najwięcej zakładów i ostatni konkurent. Jakże, zobaczywszy konie i jeźdźców, masz wiarę w swoją klacz? Ja się boję trochę trzymać za tobą, boś za wielki, respective za ciężki.
Aleksander ramionami ruszył.
— Nie myślę, abym przegrał tak mało. Tekeny może zdobędzie hrabiankę, ale mojej klaczy jego szkapa nie weźmie na dystans.
— Adam stawia na ciebie. Zaryzykuję i ja tysiąc rubli przeciw Żarskiemu. Ale, à propos, moglibyśmy dziś wieczorem pojechać do Żarskich.
— Ja? — zdumiał się Aleksander. — A toć mam dzisiaj roboty w kasie do północy.
— Projektujemy wszyscy całą bandą jutro wyjechać na spotkanie pań. Będzie to próba koni.
— Adam pojedzie na „Flammie“. Ja nie mam czasu.
— A wiesz jeszcze jedną rzecz? Przywozi z sobą pani Kalinowska swoją kuzynkę, Bujnicką z Galicji. Jedną z siedmiu wprawdzie, ale to partja, dla bardzo dobrych aljansów. Otóż, tylko mnie nie zdradź, to dla ciebie ją tutaj wiozą. Cały plan ukartowany. Pani Kalinowska chce cię ożenić i oddać w dzierżawę Wolicę, pozostawiając zawsze administrację reszty dóbr. Cóż ty na to?
— Jeszcze panny Bujnickiej nie widziałem, na dzierżawę nie mam środków, a o małżeństwie dotąd nie myślę. Zresztą mam nadzieję, że, jeśli hrabianka przejmie tego nowego kandydata, pani Kalinowska zajmie się wyprawą i o mnie zapomni. Któż jest ten Tekeny?
— Magnat, bardzo elegancki, ma doskonałe konie i pysznie tańczy czardasza. Czyś ty już wysłał konie do kolei?
Wracam do Zborowa i wydam rozporządzenie.
— Pozwolisz mi skręcić do Mniszewa i wziąć twoje kuce do Żarskich? Nie będzie gry dzisiaj, niema poco w Zborowie siedzieć.
Rozjechali się tedy. Aleksander wysłał powóz, i wolant i wedle zamiaru siedział w kasie do późna, i ledwie nad ranem zasnął na parę godzin.
Obudziło go trącenie energiczne w ramię. Stał nad nim Adam, ubrany do konia.
— Wstawajże! Czas jechać!
— Przecie ty masz jechać na „Flammie“. Ledwie zasnąłem, daj mi spokój. Obejdzie się bezemnie.
— To nie wypada. Mamy się zaprezentować w komplecie. Gizela koniecznie tego chciała.
— Ręczę, że mego braku nie spostrzeże, a muszę zasnąć koniecznie parę godzin, żebym do wyścigu był przytomny.
Obrócił się do ściany i zasnął, czy udawał sen.
Panowie pojechali, kawalkada była przepyszna, ale Gizela przecie zauważyła nieobecność Aleksandra i po przywitaniach, gdy powozy ruszyły, otoczone jeźdźcami, spytała Adama:
— Cóż to? Zmiana? Ty jedziesz na „Flammie“?
— Aleksander miał jechać, ale zaspał i zlenił się. Nie mogłem go z łóżka wyciągnąć. Ale do wyścigu stanie.
Hrabianka złowieszczo zmarszczyła brwi i zaczęła bardzo uprzejmie rozmawiać z Tekenym, który jechał z paniami w powozie.
Niedaleko Zborowa, na polach Mniszewskich, zobaczyła wreszcie Aleksandra. Lokomobila młóciła pszenne sterty i on tam stał konno, wydając rozporządzenia Michałowi. Nie obejrzał się nawet na jadących, ani się ukłonił, ledwie parę minut się zatrzymał i kłusem dalej pojechał, w przeciwną stronę.
— Patrz-no, Giziu! — rzekła pani Kalinowska — To, zdaje mi się, pan Aleksander, tam, pod lasem.
— Może być. Pilnuje młocki. Ciekawam, czemu to dotąd u nas nie zaczął kopać buraków? Całe łany nietknięte.
Lasota, który najbliżej jechał powozu, odparł:
— Mówił mi wczoraj, że ma trzecią część wybraną.
— W Mniszewie zapewne. Taki rządca, a zarazem właściciel własnego folwarku, zawsze ma u siebie wszystko pierwej zrobione.
Lasota spojrzał na hrabiankę i złośliwie się uśmiechnął.
— Nie powiedziałaby mu tego pani.
— Owszem, będzie to pierwsza rzecz, co powiem.
— Chyba pani ma już na jutro zastępcę?
— O, nie! I on wcale za służbę nie podziękuje. Dba o nią więcej, niż się zdaje.
— Taak? — rzekł Lasota przeciągle.
— Tak, bo rachuje na dziedzictwo po Adamie i Adama nie zechce obrazić.
Lasota popatrzył znowu na hrabiankę, długo, złośliwie i rzekł:
Tiens, tiens!
— Może mi pan raczy wytłómaczyć to tiens, tiens — zawołała z brwią zmarszczoną, wyzywająca.
— Owszem, ale nie w tej chwili! — odparł, nie przestając się uśmiechać.
Kawalkada wjeżdżała w bramę zborowską.
Wypróżniły się powozy. Oprócz pań domowych przybyła panna Bujnicka, szczupła, anemiczna blondynka, z ojcem; pani hrabina Natalja, ciotka Tekenego, młoda, fertyczna wdowa, i pani Pomorska z mężem, młode małżeństwo, krewni pani Kalinowskiej z Galicji.
Zapełnił się pałac i po paru godzinach całe towarzystwo poszło do stajen i tam się rozpierzchło.
Adam oprowadzał hrabinę Natalję i pannę Bujnicką, zanudzając je genealogją koni; Wret tłómaczył to samo. Przez chwilę hrabianka i Lasota zostali sami.
— Może pan teraz raczy swe ironiczne uśmiechy i półsłówka wytłómaczyć! — rzekła gniewnie.
— Pani koniecznie chce? Będzie to nieprzyjemnie, że się pani zdradziła.
— Z czem?
— Ze swą dużą sympatją bez wzajemności.
— Do rządcy! C’est le comble! — roześmiała się. — Jakże pan domyślny! Je L’adore, a on jeden nie ma oczu dla mnie. Zakochałam się w oficjaliście i gdyby raczył mnie chcieć, gotowam mu oddać serce i rękę. Tak, zdradziłam się, nie będę dalej ukrywać miłości wobec pana i zaraz usłyszy pan ma declaration.
Skinęła na stajennego chłopca.
— Idź, zawołaj-no do mnie rządcę!
Chłopak pobiegł ku oficynom, a oni stanęli w progu stajen, przyglądając się „Kormoranowi“, którego Adam kazał wyprowadzić.
Panna Bujnicka przysunęła się ku nim i szepnęła nieśmiało:
— Czy to najpiękniejszy koń? Dlaczego on taki chudy i cienki? Czy to ładnie?
— Niechże pani z tem się nie wyrwie przy Adamie Kalinowskim, bo go szlag ubije! — roześmiał się Lasota. — To syn „ Grand Ovena**, czy coś podobnego.
— O, ja wszystkie chwalę pokolei, bo żadnegobym nie rozpoznała! Naprawdę, tak się koni boję, że jestem pół żywa ze strachu. Tam w kącie stoi jakiś żółty, strasznie zły.
— Chryste! Żółty koń! — parsknęła śmiechem Gizela. — Żeby to Adam posłyszał! To jego ukochana „ Flamma“, żółty koń! Iziu, ty znasz się tylko na odcieniach jedwabi!
— Nie mogę sobie przedstawić pani jako żony sportsmena! — rzekł Lasota.
— Niech mnie Bóg broni! Umarłabym ze strachu.
— Albo on z rozpaczy!
Od oficyn szedł Aleksander powoli, nie kwapiąc się. Tylko co z konia zsiadł, zakurzony, w długich butach i zmiętej czapce. Prętem obijał liście z krzewów i gwizdał przez zęby, gładząc drugą ręką łaszącą się doń Wartę, wyżlicę.
O kilkanaście kroków przed stajnią przestał gwizdać i pręt wsunął w cholewę.
Adam go spostrzegł i zawołał:
— Posłałeś na kolej po paki?
— Posłałem! — odparł, uchylając czapki, i stanął przed hrabianką.
— Czy to pan dysponował powozy? — spytała, ledwie skinąwszy głową.
— Ja.
— Niechże pan na drugi raz raczy pamiętać, żeśmy nie śledzie i każe obejrzeć, co posyła. W wolancie jedno koło skrzypi, a w powozie drzwiczki się nie zamykają. Zapewnie pan nieczęsto zagląda do wozowni?
— Nawet wcale nie zaglądam, bo nie mam na to czasu.
— Zapewne nie ma pan też czasu pomyśleć o kopaniu buraków, tylko w Mniszewie.
Bujnicka spojrzała przerażona na nią, potem na Aleksandra i usunęła się o kilka kroków. Lasota, bardzo zajęty, słuchał, co dalej będzie. Na twarzy Aleksandra ściągnęły się muskuły.
— Czy pani ma mi co do rozkazania, poza tem? — spytał głucho.
— Mam polecenie, żeby pan się raczył zająć trochę staranniej swoim obowiązkiem u nas, a mniej myślał nad stworzeniem z Mniszewa ferme modéle.
— Postaram się! — odparł, uchylając na pożegnanie czapki.
I odszedł, a Bujnicka szepnęła wystraszona:
— Jak ty go okropnie traktujesz! Jabym się nigdy nie ośmieliła!
— Jakże być może? Taki pan musi czuć, że jest subalternem, bo inaczej w głowach im się przewraca.
— Ale to przecie kuzyn wasz?
— Chociażby, ale jest płatny, więc mam prawo wymagać pracy!
— Biedny! — szepnęła cichutko panna Bujnicka i serce jej zabiło o tego sponiewieranego.
Wracając do domu na obiad, hrabianka zwróciła się do Lasoty i rzekła:
— Przestał pan uśmiechać się dwuznacznie.
— Tak, bo jestem cały przejęty wdzięcznością dla losu, że nie na mnie padł wybór pani. Wolę już kosza, któregom dostał, niż pani okrucieństwo.
Ruszyła ramionami.
— Wobec tego nie warto mówić więcej o tym przedmiocie. Zostawiam panu swobodę mrzonek.
I odeszła ze złą zmarszczką na czole.
Na chwilę przed obiadem przyszedł Aleksander, wyświeżony i przebrany. Adam przedstawił go gościom, a pani Kalinowska zatrzymała przy swym fotelu, rozmawiając uprzejmie.
Gdy lokaje otworzyli drzwi jadalni, szepnęła:
— Podaj pan ramię pannie Bujnickiej i staraj się być przyjemnym towarzyszem. Miluchna dzieweczka.
U stołu znalazł się Aleksander naprzeciw hrabianki, która bawiła się doskonale z Tekenym.
Śmiech jej zalotny i francuskie słowa słyszał wyraźnie. Flirtowała ostro i piła więcej, niż zwykle, wina. Ani razu nie spojrzała w jego stronę, on także oczu na nią nie podniósł, rozmawiając bardzo uprzejmie z panną Bujnicką. Znaleźli zaraz wspólnych znajomych, gdyż jej brat był w Dublanach jednocześnie z Aleksandrem, a drugi kolega, Sochowicz, osiadł w ich sąsiedztwie i bywał w ich domu. Mówili potem o stosunkach galicyjskich, o ludzie i żydach, wreszcie przeszli do osobistych spraw i opowiedział jej szczerze swe dzieje, dobrodziejstwo Lasoty, nabycie Mniszewa, mówił o matce, wspomniał Józię i zamiar, żeby ją do Jazłowca odwieźć na lat parę.
Tedy zajęła się szczerze tą sprawą, bo miała ciotkę zakonnicą; obiecała naisać do niej, zapewnić miejsce w pensjonacie, i gdy obiad się skończył, byli najlepszymi przyjaciółmi, jakby się oddawna znali. W salonie usiedli obok siebie i ona zaczęła mu opowiadać swoje troski i uciechy. Lubiła wieś, życie domowe, posiadała i kochała muzykę, uczyła się malarstwa, umiała wypalać na drzewie i malować na atłasie, bawiła się tem doskonale.
Teraz niedawno dostała od pani Kalinowskiej aparat fotograficzny i to była ostatnia namiętność.
— Przywiozłam go z sobą i będę od jutra wszystko tu fotografować. Całe album mieć będę z tej wycieczki i wyścigu. Śliczne tu położenie.
— Niechże pani mnie weźmie za cicerona do pięknych widoków tutejszych, bo chyba najlepiej znam okolicę. Dwa szczególniej powinna pani uwiecznić. Jeziorko na wysokiej górze za Malicami i debrę w zborowskim lesie, no i ruiny na wyspie.
— Ach, dobrze! Namówię Pomorskich, którzy lubią spacery, i pan nas poprowadzi. Ale kiedy?
— Jutro, bo pojutrze wyścig.
— I pan należy do wyścigu? Pan wygra.
— Pani tak pewna? Dlaczego?
— Zobaczy pan, że tak będzie. Dostanie pan ten śliczny puhar, który Gizela przywiozła z Wiednia.
— Jak w balladzie! — uśmiechnął się i zacytował:
„Wer wagt es Rittersmann oder Knapp...“
Zdaleka, z prezydjalnego fotelu, pani Kalinowska patrzyła ku nim z widocznem zadowoleniem.
Hrabina Natalja spojrzała też raz i drugi i rzekła do Gizeli żartobliwie:
— Panna Bujnicka ma dobre oko i gust. Wybrała sobie najprzystojnejszego kawalera i bawi się doskonale. Ten jeden nie cierpi widocznie na bzika, bo reszta, ils sont assomants. Obyż prędzej ta sztuka się odegrała i oni przyszli do przytomności!
Gizela spojrzała w ich stronę. Aleksander się uśmiechał, rozmawiając żywo.
— Nasz rządca rozsiadł się widocznie na cały wieczór — rzekła obojętnie.
Panowie wrócili do salonu po cygarach i gwarno się zrobiło. Hrabina siadła do fortepianu, Pomorski z Bujnickim do partji szachów, Lasota zabawiał Pomorską, hrabianka z Tekenym przechadzali się po salonie.
Nagle zatrzymali się przed Aleksandrem i Gizela rzekła:
— Pan Tekeny ma pilną depeszę do wysłania. Proszę pana to załatwić jaknajprędzej.
Aleksander drgnął jakby ze snu obudzony i wstał.
— Owszem, proszę o depeszę, wyślę natychmiast! — rzekł.
— Ależ, przepraszam pana! — odparł Tekeny — Nie śmiałbym pana tem utrudzać.
— Spodziewam się. Rozkazuje mi moja pani, więc spełniam. Proszę o depeszę!
— Kiedy pan tak uprzejmy, to proszę przynieść pióro i papier!
— Cóż znowu! — zaprotestował Tekeny. — Pójdziemy z panem do gabinetu pana Adama.
Wyszli; hrabianka zwróciła się do panny Bujnickiej.
— Jakże się bawisz? Pewnie cię bawi rozmową o fornalce, nawozach i burakach?
— Ależ nie! Bardzo przyjemnie rozmawiamy.
— O czemże innem taki rządca może mówić?
— Z tobą, naturalnie, bo go tak traktujesz, ale on jest tak wykształcony i oczytany, jak mało kto.
— Chcę wierzyć! — zakończyła hrabianka ironicznie.
— Moja Giziu, kiedy go tak niecierpisz, poco trzymasz? Toć ani jemu, ani tobie niemiłe.
— Trzymamy go, bo możemy jeszcze na gorszego trafić. Zresztą Adam ma słabość do niego, a on trudny jest do wyrzucenia, jak uważasz. Nie jest obraźliwy, ani domyślny.
— Mnie się zdaje, że go nie znasz i źle sądzisz.
— A tyś tak prędko poznała! — roześmiała się ironicznie Gizela.
Panna Bujnicka zarumieniła się, ale w tej chwili wrócił Tekeny i rozmowa się przerwała.
Aleksander nie pokazał się więcej w pałacu, siedział nad rachunkami w biurze, gdy około jedenastej wpadł do niego Lasota.
— Mój drogi! Nie masz przy sobie tysiąca rubli? — spytał nerwowym tonem.
— Mam! Sprzedałem przecie pszenicę.
— To mi je daj do jutra! Zgrałem się.
Uspokojony, usiadł i rzekł, ziewając:
— Nie będę więcej grał, pogawędzimy. Ależ hrabianka ma miluchny humorek. Za co ona ciebie potraktowała jak psa i to przy Bujnickiej? Kobieta, jak zła, żadnego nie ma taktu.
Aleksander podał mu tysiąc rubli, potem księgi złożył, zapalił papierosa i wyciągnął się wygodnie w fotelu.
— Nie uważałem, aby mnie dzisiaj traktowała inaczej, niż zwykle! — odparł zamyślony.
— A to ci winszuję przyjemności! — roześmiał się Lasota.
— Można do wszystkiego przywyknąć. Rzadko ją widuję — rzucił obojętnie Aleksander.
— Wiesz, co ja przypuszczam? Że ona się kocha w tobie.
Powiedział to prędko, niespodzianie i spojrzał, jakie wrażenie zdradzi twarz Aleksandra, ale nie dostrzegł żadnego.
— Nie myślałem nigdy o tem, ani będę myślał! — odparł, widocznie czemś innem zajęty.
— Właśnie dlatego pastwi się nad tobą. Żebyś ty się zakochał i jej to okazał, przestałaby dbać i zapomniałaby o twem istnieniu. Cóż, jakże ci się podobała Bujnicka?
— Bardzo.
— Ożenisz się?
— Nie, za nic. Cóż to dla mnie za koniec karjery? Pobrała się bieda z nędzą i będą pchać taczkę pod górę, krok na rok; potem przyjdą dzieci, kłopoty wychowania, potem choroby, starość i basta. Nie, za silnym do takiego przeciętnego losu i nie poświęcę jedynego mego skarbu: swobody.
— Co prawda, dziwnie tej swobody używasz. Zaprzągłeś się w jarzmo, Bóg wie, poco. Zajęty interesami Kalinowskich, swoich zaniedbujesz i nieprędko się wybijesz.
— Owszem, pamiętam o sobie. Na przyszły rok spłacę ciebie zupełnie i sprzedam Mniszew. Wtedy zabezpieczę byt matki i Józi i będę miał prawo o swym losie pomyśleć. Tymczasem trzeba czekać i brać pracę, jaka się nadarzy.
— No, ale powiedz otwarcie: Czy dla ciebie hrabianka nic nie mówi? Musisz wyznać, że jest cudownie piękna, co gorsza, pociągająca.
Aleksander się roześmiał.
— „Pociąga“ ona mnie tęgo po cierpliwości i uczy milczenia. Jak naprzykład dzisiaj milutko mi w twarz rzuciła, żem złodziej.
— To też nie poznaję ciebie, że to znosisz.
— Ha, próbuję swej mocy! Przecie nie mogę z nią się bić, jak z Wojewódzkimi.
— Więc czemu nie rzucisz takiej służby?
— Bo mnie prosiła i dałem słowo do jej zamążpójścia zajmować się tem wszystkiem.
— Wpadamy w błędne koło. Kiedy prosiła, dlaczego teraz maltretuje? Powinieneś się z nią rozmówić jasno.
— Ja? — rękoma strzepnął Aleksander. — Ja tylko marzę, żeby jej nigdzie nie spotkać, nie tylko nie rozmawiać. W głębi duszy musi mi oddać sprawiedliwość, bom nic nie zaniedbał, a narażać się samochcąc na złe humory i impertynencje ani myślę!
— Mów, co chcesz. Cały ten interes krzywo mi wygląda i ja to wyświetlę. No, dobranoc!
Wyszli razem na ganek i natknęli się na stajennego chłopca, który podał Aleksandrowi kwit z wysłanej depeszy.
— Szkoda, że już panie śpią! — roześmiał się Lasota. — Powinieneś był odnieść ten kwit własnoręcznie hrabiance i podać na tacy, jak lokaj.
— Poczekaj, przyjdzie do tego! — odparł Aleksander. — Będę ja jeszcze Tekenemu strzemię podawał.
— Czyś oszalał? Pocóż to znosisz?
— Tak sobie, dla oryginalności!
Lasota ramionami ruszył i odszedł zamyślony. Był pewien, że coś odkrył, ale teraz znowu nic nie rozumiał. Aleksander zbił go zupełnie z tropu.
Nazajutrz hrabianka wstała bardzo rano i kazała osiodłać sobie konia. Wszyscy jeszcze spali w pałacu, tylko na folwarku ruch już panował pracowity.
— Czy rządca już wstał? — spytała dozorcy, który eskortował czeladź w pole.
— Już dawno wyjechał do Izabelina, do młocki.
Ruszyła tedy w przeciwiną stronę, żeby go nie spotkać i objechała plantacje buraków. Wszędzie robota w pełni i spotkała nawet transport, dwadzieścia fornalek, na drodze do fabryki.
— Skąd to? — spytała.
— Z Liszni! — odparli fornale, czapkując nisko dziedziczce.
Był to jej folwark.
— Dawno już odstawiacie?
— Już trzy dni.
— A Zborowskie idą?
— Dzisiaj pierwsze.
Minęła ich i skręciła w pierwszą boczną dróżkę polną, obejrzała zasiewy ozime, potem stawy Zborowskie i już niedaleko od domu spotkała Aleksandra.
Ukłonił się i rzekł:
— Czy pani każe sprzedać pszenicę?
— A zborowska sprzedana?
— Tysiąc korcy zdaję dzisiaj, po sześć rubli.
— Jeśli pieniędzy potrzeba, proszę sprzedać.
— Pieniądze są, ale cena spadnie.
— Pan tak myśli, ano, to wolę poczekać; zobaczymy, kto wygra.
— Pani każe długo czekać?
— Tydzień.
— Przyślą kupców do pani.
— Dobrze. Jakiż wydatek buraków?
— W Zborowie lepszy trochę, niż w pani folwarkach, a najlepszy u pani Kalinowskiej. Sto dwadzieścia, do stu pięćdziesięciu korcy z morgi.
— Bywało lepiej. Bardzo obrzynają w fabryce?
— Nie, pięć, siedm procent. Jeszcze niewielki ścisk i jeszcze nie doszło do zerwania towarzyskich stosunków. Byłem pierwszego dnia tylko, wczoraj nie mogłem dojechać, bo młocarnie szły wszystkie.
— A mniszewskie już pan odstawia?
— Jutro mają zacząć. Tam wożą tak małe partje, że nie mam cierpliwości nawet się o to dowiadywać. Będą się z tem bawić pewnie trzy tygodnie.
— Miechże pan tam użyje wszystkich naszych fornalek i zda w jeden dzień.
— Dziękuję pani.
— Zgoda?
— Nie. Dziękuję za pani uprzejmość, ale fornalki maają u siebie dość roboty.
— Widzę, że pan jest śmiertelnie na mnie urażony.
— Zaco? Owszem, bardzo jestem wdzięczny za dobrą chęć!
— Co za komedja! Czy pan wraca do Zborowa?
— Tak. Pani Kalinowska poleciła mi dzisiaj towarzyszyć państwu Pomorskim i pannie Bujnickiej w wycieczce z aparatem fotograficznym.
— Ach, tak! Zapomniałam, że to przecie swaty na wielką skalę. Ma panna Bujnicka dać panu razem ze swą ręką dyplom do towarzystwa.
— Panna Bujnicka razem ze swą ręką da więcej, niż dyplom do towarzystwa. Da bardzo miły charakter, duże wykształcenie i czyste uczucie. Ona sama będzie najlepszem towarzystwem dla swego wybranego.
— Ten panegiryk pachnie bardzo krytyką dla innych panien! Jak to szczęśliwie, że są amatorowie na zły charakter, małą naukę i nieczyste uczucia.
— O, nawet takie mają największe powodzenie!
— Zacząwszy od pana! — roześmiała się ironicznie, popędzając konia naprzód.
Przy samej bramie zwolniła, a gdy on nadjechał, rzekła:
— Podobno pan jest pewny wygranej w wyścigu?
— Tak, wygram! — odparł spokojnie.
— Pan Tekeny jest równie pewny swej „Alanki“. Poprzysiągł mi, że o godzinę was wszystkich wyprzedzi. Ciekawam, który z was większy blagier.
— Szkoda przysiąg i filigranowej „Alanki“, jedna i druga przepadną marnie.
— I moje tysiąc rubli, bo trzymam za nią przeciw panu Lasocie i „Flammie“.
— Tak i pani tysiąc rubli weźmie pan Lasota.
— Dałabym jeszcze dziesięć, żeby pan przegrał! Byłaby zdrowa nauka dla pańskiej zarozumiałości.
— Nie jestem zarozumiały, ale znam klacz i siebie. Nie takie małostki mi przegrywać, ani jej! Przegramy ostatni wyścig, gdy trzeba będzie kark skręcić. Ale wtedy zakład będzie większy!
— Więc przecie przypuszcza pan przegraną?
— Naturalnie. Los, byt, stanowisko w moich rękach i mocy. To wszystko wezmę, bo chcę. Ale gdy mi się zachce krzaku kwitnącego bzu w listopadzie, albo ognia z wody, albo wody z kamienia, wtedy mogę przegrać, jeśli z uporem trwać będę w chęci.
— Myślałam, że pan i o tem nie wątpi. Przecie odkryłam w panu trochę zdrowego rozsądku! Żegnam tymczasem i życzę przyjemnych wrażeń z aparatem fotograficznym....!




VIII.

Start był wyśmienity. Punkt o szóstej rano ruszyło dwunastu jeźdźców, a za nimi Adam, Lasota i Żarski popędzili na bicyklach, na przełaj, w trzy rozmaite punkty toru. Dystans był mil dziesięć, więc panie wróciły do pałacu, naturalnie debatując o wyścigu i krytykując jeźdźców.
— Pyszny był Tekeny — śmiała się hrabina Natalja. — Ćmił sobie najspokojniej cygaro i ruszył jak na spacer.
— A pan Jaźwiński zaraz stracił czapkę! — ozwała się panna Bujnicka. — Jabym już leciała z odkrytą głową, a on stanął i podniósł ją. Może przegrać z tego powodu! Nieprawda, tatku?
— Wszystkie te fanfaronady furda, żeby paniom zaimponować! — odparł Bujnicki. — Dziesięć mil, to dobra próba końskich nóg i zdrowia paniczów. Odechce się im rychło czapek i cygar!
— A pan do kogo ma największe zaufanie? — spytała Gizela.
— Do młodego Sławskiego. Chłopak, jak pięść, a koń olbrzym. Dabrą klacz miał pan Kalinowski, ale on dla niej za ciężki.
— A ja przysięgnę, że Tekenego zobaczymy najpierwej! — upierała się hrabina Natalja.
— Niechże pani nie przysięga, bo go klacz zrzuci i pierwszy wróci, ale piechotą. — roześmiał się Bujnicki.
Tymczasem na drodze kłąb jeźdźców, zrazu zbity, zaczął się wydłużać. Aleksander, klacz hamując, wypuścił naprzód połowę koni i pilnował tylko, by jechać tuż za Tekenym. Dzień był jasny, chłodny, droga sucha, tylko w lasach dokuczały korzenie. O trzy tylko konie dbał Aleksander i te trzy mu przodowały na czwartej mili, reszta pozostała daleko. Wtedy zwolnił zupełnie biegu klaczy, tamci raz pierwszy użyli szpicruty.
Dał się klaczy wysapać, poklepał ją po szyi i rzekł:
— Widzisz, tamte już dostają napomnienie! Ty tego nie lubisz, patrz, rzucam pręt, żebyś swój honor znała. Nabierz tchu, złota, bo musisz być pierwsza! No, śmigaj!
Puścił cugle, klacz wyciągnęła się w największy pęd. Minęła Tekenego, potem Jaźwińskiego. Miał rację stary Bujnicki. Sławski był na czele, ale jego olbrzym sapał złowieszczo. Jakiś czas jechali obok siebie, przelecieli koło Adama, który z zegarkiem na nich oczekiwał. Sławski ćwiczył konia, wściekły.
Na każde świśnięcie klacz Aleksandra wzdrygała się cała i, tuląc uszy, zmykała jak wiatr od tak nieambitnego towarzysza.
Wtem koń Sławskiego się potknął, była to sekuna, ale już „Flamma“ wzięła czoło i nie dała się dopędzić. Aleksander utrzymywał ją w tem tempie godzinę, wtedy się obejrzał, był sam o milę od Zborowa i słońce zachodziło. Zwolnił biegu, wyprostował się i zdjął czapkę.
— Hej, hej, Tekeny, gdzieżeś! — zawołał, upojony triumfem. — Przegrałeś, a pokonanego nie przyjmie Gizela. Ani ty, ani ja! Tak będzie! Leć, złota!
I pomknął znowu na czerwoną łunę zachodu.
Z okien pierwszego piętra wyglądano na drogę. Wszystkie lornetki były przy oczach i na wszystkich twarzach malował się niepokój.
— Jadą! — zawołał Pomorski. — Z lasu wyjeżdżają.
— Ilu? — spytała Gizela, która jedna nie miała lornetki.
— Szarzeje! Źle widać. Dwuch, nie, jeden!
— Tekeny! — krzyknęła hrabina Natalja.
— Pewnie Sławski! — upierał się Bujnicki.
— Zjechał w dół, już nic nie widać. O, teraz drugi z lasu się wynurza. Chodźmy na ganek!
Zbiegli wszyscy na dół, wlepiono oczy w bramę. Zaczerniało w wysadzie, triumfator jechał wolno.
— O, ten dopiero pali w porę cygaro! — zaśmiał się Bujnicki. — I czapki nie ma na głowie, bo spotniał. Awantura, a toć pan Kalinowski! O, zgrali się panowie i ja i pani też! — zwrócił się do Gizeli.
Uśmiechnęła się, jakby wcale nie cierpiała na tem.
Aleksander zatrzymał się i ukłonił.
— Wiwat! Brawo! — zaczęto wołać i otoczonym się ujrzał.
— A reszta? — spytał Bujnicki.
— Pan Sławski zaraz będzie.
— A co? Nie mówiłem! A pan Tekeny?
— Tegom daleko zostawił.
Zsiadł i oddał klacz stajennemu. Wret już ją oglądał i cmokał.
— To jest krew „Alicji“. To jest skarb! Nie dostała ani jednego pręta i gotowa dalej iść. Winszuję panu i dziękuję! Stawiałem na nią!
I odszedł za klaczą ku stajniom, wesoło gwiżdżąc.
Teraz ukazał się Sławski i wołał od bramy:
— Tamtych niema co czekać dzisiaj. A, przeklęte dziury i korzenie! Mój „Wampi“ do takiego terenu nienawykły. Żeby nie to, niktby go nie wziął!
— Gdzie Tekeny? — wołała desperacko hrabina Natalja.
W bramie na bicyklu ukazał się Lasota.
— Panie Wret! — wołał. — Żywo weterynarza i — ludzi posyłać! Klacz pana Tekenego dogorywa, pan Kalinowski tam nad nią został. Może uratujecie.
Zeskoczył na ziemię i do Aleksandra się zwrócił.
— A twoja jak przyszła? Druga?
— Pierwsza i cała. Jabym rad spocząć i gardło odświeżyć, ale że tam po drodze pewnie więcej jest kalek, skoczę z pomocą. Hej, Ignacy, osiodłajcie mi „Alaryka“!
— Chwilę, niechże pan wypije! — zawołała Kalinowska, oglądając się za lokajem.
We drzwiach stanęła Gizela, niosąc honorowy puhar — złotnicze cacko — nagrodę zwycięzcy, za nią lokaj niósł tacę z winem i wodą. Aleksander chciwie sięgnął po karafkę, ale hrabianka go powstrzymała, wzięła butelkę wina. wylała w puhar i podała mu.
— Człowiek wyjątkowy musi wyjątkowe mieć pragnienie. Proszę spełnić zdrowie, jakie pan chce, z moich rąk tym puharem.
— Służę. Zdrowie pań!
Skłonił się damom, puhar podniósł i wypił, od ust nie odrywając. Potem postawił go na balustradzie ganku, skłonił się raz jeszcze, a że mu już przyprowadzono osiodłanego konia, wskoczył nań i ruszył z miejsca, kłusem na drogę.
— Zwali się za bramą w rów i tam zanocuje! — rzekł Sławski.
— Dostanie zapalenia płuc! — dodał Bujnicki.
— Nic mu nie będzie! — zakończył Lasota.
— Ma pan rację! — rzekła Gizela. — Taki dziki chłop, zahartowany od dziecka, przywykły do twardego życia, zniesie wszystko bez szwanku.
Bujnicka spojrzała na nią z wyrzutem.
W tej chwili w bramie ukazał się znowu Aleksander, a z nim Żarski na bicyklu.
Wpadł pod ganek, zeskoczył i rękoma strzepnął.
— Klęska, okropność! — wołał cały w gorączce. — Cała droga usłana ofiarami. Daj Boże, żeby trzy konie zostały zdrowe i całe. Jaźwiński ma rękę wybitą, Tekenego klacz caput, Duglas Kowińskiego ochwacony kompletnie. Jednem słowem, rzeź! Zawróciłem pana Aleksandra, żeby zabrał z sobą furgony, ludzi i bryczki dla jeźdźców! A to dopiero fiasco! A nie chcieli mi wierzyć, jakem mówił: macie konie do zabawy, nie macie do rzetelnego użytku! Ot i przekonali się, poniewczasie. Szkoda biednych szkap!
— Gdzież Adam? — spytała hrabianka.
— Odprawiają egzekwje nad „Alanką“ z Tekenym. Pójdę zobaczyć bohaterkę.
Poszli wszyscy do stajen. Flamma“ najspokojniej w świecie wyciągała siano z kosza; „Wampir“ Sławskiego leżał.
— Panie Aleksandrze — zawołał Żarski do młodego człowieka, który wydawał rozkazy konno, nagląc ludzi do pośpiechu — sprzedaj mi pan swoją klacz!
Tamten się roześmiał, głową potrząsając.
— Jeszcze nie jeden wyścig przedemną, a mam ją jedną! — odparł i ruszył za bramę.
Całą noc niepokój i ruch nie ustał w Zborowie, a nazajutrz odbyło się smutne sprawozdanie i rachunek strat.
Trzy konie padły, pięć było zupełnie zniszczonych, jeden wysadził jeźdźca na drugiej mili, a sam, wyhulawszy się do woli, został zajęty w szkodzie przez chłopów i wykupiony nazajutrz; tylko „Flamma“ i „Wampir“ wyszli cało i szczęśliwie.
Panowie mieli miny zmęczone i osowiałe, Tekeny wstyd porażki odchorowywał. Jaźwiński jęczał z bólu wywichniętej ręki, wszyscy byli grubo zgrani na zakładach, tylko Lasota był wesół, bo się dzięki Aleksandrowi odegrał, i Adam triumfował z „Flammy“.
Zaraz z rana hrabianka odwołała go na stronę.
— Mój drogi — rzekła — należałoby Kalinowskiemu dać co za wygraną.
— Naturalnie. Ale co?
— Ano, grubo wygrałeś. Daj mu tysiąc rubli!
— Hm, a jak się obrazi?
— Cóż znowu? Nasadź nań Lasotę!
— Spróbuję. Zaraz po niego poślę.
— Jak przyjdzie, daj mi znać. Każę mu sprzedać pszenicę.
Posłano po Aleksandra, ale go nie było. Pojechał do fabryki z Żarskim.
Późnym wieczorem przyszedł do gabinetu Adama, zmęczony, zabłocony i w złym humorze.
Pełno było panów, grano w karty, trochę już ochłonęli po klęsce.
Aleksander spojrzał na grę, pokręcił się tu i tam i rzekł do Adama:
— Masz co do mnie, to mów prędko, bo zasnę stojąc!
— Wyglądasz mocno zirytowany.
— Spodziewam się. Cały dzień kłóciłem się o wagę buraków, a całą noc zbierałem niedobitki wyścigu. Mam też na jutro ważny, osobisty interes, nad którym głowę łamię w nocy, bo mi hrabianka nie pozwala myśleć o Mniszewie.
— Mój drogi, nie podziękowałem ci jeszcze za zwycięstwo.
— Podziękuj klaczy, nie mnie!
— Wiesz, wygrałeś mi piętnaście tysięcy. Słusznie ci się należy połowa.
— Nic mi się nie należy, bo cię o współkę nie prosiłem. Nie mam z czego przegrywać, więc nie mogę wygrywać. Możesz klaczy sprawić złote podkowy.
— Nie żartuj! Nie zrobisz mi przykrości odmową!
— A ty mnie nie bierz za dżokeja! Jeśli ci chodzi o zrobienie mi przyjemności, to mi daj urlop na cztery dni.
— Ależ musisz tu być właśnie te cztery dni. Matka mi poleciła, żebyś co wieczór bawił damy. Jest przecie Bujnicka.
— Ba, ale ja mam kupca na Mniszew, a targuję u Binsteina Zabrańce!
— Bój się Boga! Zabrańce warte dwakroć, a Mniszew trzydzieści. Może ci trzeba pieniędzy?
— Nie, dziękuję ci! Właśnie dlatego interes smaczny, że szalony. Jeszcze nie znam warunków Binsteina.
— Doda ci Zabrańce do córki. Zobaczysz, że cię te żydy oplączą.
Aleksander milczał, Adama to przeraziło.
— Ja ci na to nie pozwolę, urlopu nie dam! Będziesz bawić damy. A teraz poczekaj chwilę! Gizela chciała się z tobą widzieć. Powiem jej, że jesteś.
— Nie mogę się pokazać w salonie w tym stroju.
— Może przezemnie powie ci, czego chce.
Adam wyszedł, a któryś z panów rzekł:
— Spróbuj pan szczęścia w baka! Ręczę, że pan ma i do tego wenę.
Aleksander, śmiejąc się, położył dziesięć rubli i wygrał, podwoił — i znowu wygrał.
Nie upłynęło kwadransa, miał przed sobą kilkaset rubli. Wtem wrócił Adam i rzekł:
— Gizela prosi, żebyś sprzedał pszenicę.
— Cena spadła o trzydzieści kopiejek na korcu.
— I codzień spada! — dodał Sławski.
— Ostrzegałem hrabiankę pozawczoraj. Kazała czekać. Powiedz jej, Adamie, czy się na cenę zgadza.
— Idź, powiedz sam! Czyta sama w salonie.
— Idź, idź, — zawołał Lasota — bo jak będziesz dalej grać, to obedrzesz nas do koszuli! Pocoś zaczepiał tego szczęśliwca, Józiu?
— Myślałem, że taki piękny chłop w karty musi przegrać.
— Ba, kiedy nie mam dotąd czasu na kochanie.
— Biedny! Żyje jak pustelnik! — szydził Lasota.
— Dobranoc panom! — zaśmiał się Aleksander i wyszedł.
Hrabianka czekała na niego.
— Cóż zarobię na pszenicy? — spytała.
— Tyle, co na „Alance“ pana Tekenego.
— Pan sądzi, żem straciła? — odparła z uśmiechem. — Owszem dużo, bardzo dużo wygrałam dzięki Panu i mam do spłacenia dług wdzięczności.
Pokręcił głową, nie rozumiał, a bał się pułapki.
— Otóż proszę pana sprzedać pszenicę po bieżącej cenie i pokończyć różne, rozpoczęte roboty. Na Nowy Rok uwolnię pana od ciężaru administracji. Cóż, dogodziłam panu?
— Zupełnie mi obojętne. Dawałem rady wszystkiemu i służyłem z dobrą chęcią. Im więcej zajęcia, tem mi weselej na świecie. Czy pani już ma zastępcę, czy też, wedle naszej pierwotnej umowy, wychodzi pani zamąż?
— A cóżby pan wolał? — spytała.
— Nie potrafię ułożyć porównania.
— To nie odpowiedź.
— Jedyna możliwa.
— Jeśli się nie ma odwagi powiedzieć prawdy. Zatem cofam pytanie, a raczej zapytam, jakie pan ma zamiary, gdy pozbędzie się pan pracy administratorstwa i zostanie tylko z Mniszewem?
— Jutro już sprzedaję Mniszew, wyrosłem z niego. Po spłaceniu pana Lasoty zostanie mi dziesięć tysięcy.
— O, z tem chyba kupi pan pół powiatu!
— Kupię może Zabrańce.
— Razem z piękną Reginą?
Podniósł oczy na nią i popatrzył bez słowa. Ona nie spuściła wzroku, ani go skarciła za wyznanie zuchwałe, które w nich było. Owszem, zdawała się go wyciągać, ośmielać.
Przychodziły tak na nią fale fantazji dla pięknego chłopaka, owe chwile, których on się lękał najbardziej.
Postąpił krok naprzód, zapomniał o wszystkich postanowieniach, przysięgach, zaklęciach, czuł tylko swą bezmierną miłość.
Patrzyli wciąż na siebie. Jej wzrok łagodniał, gasł, zda się w zamyśleniu, wpół śnie. Odrzuciła głowę na poręcz fotelu i uśmiechnęła się rozkosznie.
Wtedy on do kolan jej się usunął, rękę do ust podniósł i rzekł:
— Niechże mnie pani zabije teraz, jeśli chce ze swej drogi usunąć, bo żyw nie ustąpię!
Powoli usunęła rękę.
— Czy pan oszalał? Proszę wstać! — odparła pół napominająco, pół żartem.
W tej chwili ktoś drzwi otworzył. Gizela skoczyła z fotelu, obejrzała się, ale ten ktoś drzwi napowrót zamknął. Zwróciła się do Aleksandra blada, zmieniona, z gniewem w oczach.
— Kto to był? — rzuciła niespokojnie.
— Nie wiem! — odparł obojętnie.
Wtedy jej krew uderzyła do twarzy i spojrzała nań z takiem rozdrażnieniem i wzgardą, że się cofnął, przerażony zmianą.
— Nie wie pan? Ano to ja wiem! Zapewne przyjaciel pana, pan Lasota, takiż sam łowca posagowy. Musiał on pana ośmielić, uzuchwalić i czatować za drzwiami. Obrachowaliście dobrze mój fundusz, ukartowaliście świetny interes. Co za bezczelność i brudy! Ale mnie nie znacie, jestem dość bogata, żeby drwić z kompromitacji i skandalu. Idź pan precz, poznałam nareszcie pana.
Przez chwilę ogłuszony podziwem i zgrozą Aleksander skoczył jak ranny lew. Oczy mu krwią zaszły, porywał go napad szału, w którym już bywał niepoczytalny.
— Poznała mnie pani — wybuchnął głuchym, dzikim głosem — to niechże się mnie pani strzeże! Dbam i pożądam miljonów pani, dobrze, nie weźmie ich więc nikt i pani nikt nie weźmie. Ostatni policzek dostałem i tego pani nie daruję i zabiję panią, zabiję w ten dzień, gdy pani komu odda swą rękę i fortunę.
Gizela przeraziła się pierwszy raz w życiu, cofnęła się przed nim i dałaby w tej chwili wiele, żeby cofnąć swe słowa.
Poza szałem wściekłości był ryk rozpaczy w głosie Aleksandra i była prawda okropnego bólu.
Zatoczył się, ręce do twarzy podniósł i rzucił się ku drzwiom, jak pijany.
Wyleciał do sieni na ganek i poszedł przed siebie zupełnie nieprzytomny.
Gizela została sama i długą chwilę myślała. Wreszcie zadzwoniła na lokaja i kazała prosie do swego buduaru Adama.
Czekając na niego, obmyślała plan rozmowy i była gotowa, gdy wszedł.
— No cóż? — spytał z uśmiechem.
— Miałam dzisiaj bardzo przykre zajście z rządcą — zaczęła.
Adam przestał się śmiać, spojrzał zdziwiony.
— Przykre? — powtórzył.
— Zapowiedział mi, że mnie zabije, gdy zechcę wyjść zamąż?
— Co? Skądże do tego doszło? Oszalał?
— Nie! Tylko mu się ukartowana scenka nie udała. Oświadczył mi się, a Lasota za drzwiami czatował i zajrzał w tej chwili. Powiedziałam mu, co myślę o jego zamiarach i wtedy wpadł we wściekłość i zapowiedział, że mnie zabije. Chciałam ci to dzisiaj oznajmić, żebyś wiedział, co zrobić, gdyby jutro się ośmielił tu wejść.
Adam milczał, skubiąc faworyty, i mars miał na czole.
— Lasota wcale od kart nie wstawał — rzekł wreszcie.
— Więc ktoś inny. Mniejsza z tem. chodziło o świadka.
— To ja byłem. Chciałem właśnie odwołać Aleksandra, żeby wyciągnąć Lasotę, który się zgrywał okropnie, a jego jednegoby może posłuchał. Cofnąłem się, widząc, że wam przeszkadzam.
— Jakto? Nie przyszedłeś mi na obronę?
— Wcaleś obrony nie potrzebowała. On klęczał przed tobą i całował cię w rękę, tu le laissait faire, wycofałem się, żeby nie być niedyskretnym.
— I znajdowałeś w porządku, że mi się rządca oświadcza?
— Nie znajdowałem nic nadzwyczajnego, że ci się oświadcza mój stryjeczny brat i że ci się podobał przystojny chłopak. Co prawda, myślałem, wchodząc, że, idąc za niego, nie będziesz płacić kawalerskich długów swego męża, co cię dotychczas czekało z innymi konkurentami.
— Tak, ale tamci przynajmniej byli ludźmi dobrze wychowanymi, a ten gbur, parobek. Bardzo się dziwię, że mnie nie obił wkońcu. To byłoby bardzo do niego podobne.
Adam głową pokręcił.
— A tyś z nim postąpiła delikatnie? Daruj, ale mi tego nie wmówisz, żeś go nie ośmieliła?
— Ja? Możesz go zapytać, jakem go traktowała.
— Byłem często sam świadkiem, ale pomimo to nie wierzę, ażeby cię napadł bez racji. Zresztą widziałem, żeś go nie odtrącała, gdy klęczał. Licho mnie przyniosło, wtedy się przestraszyłaś, zawstydziłaś, obraziła się twa próżność, wpadłaś w gniew, ukułaś całą brudną intrygę, sponiewierałaś go i obrałaś ze czci i wiary. Innych konkurentów zbywałaś grzecznie, jego musiałaś okropnie obrazić i rozdrażnić. Wtedy on też się zapomniał.
— A zatem przyznajesz mu słuszność, bronisz go! Biedna ofiara, bezinteresowny bohater! Może mam go jutro przeprosić?
— To ci nie grozi, bo go więcej nie zobaczysz.
— Aż mnie przyjdzie zarznąć, albo zrobi skandal, głośny na cały kraj!
— Mam nadzieję, że do tej chwili już ochłonął i wyleczył się z miłości, więc i pamięć o tobie prędko straci. Możesz być spokojna!
— Ale on musi mieć karę! — zawołała.
Adam znowu się uśmiechnął.
— Zaco?, Żeś go przyjęła, czy żeś go odrzuciła.
Żachnęła się niecierpliwie.
— Idź sobie! Ten nędznik, intrygant, nawet ciebie otumanił! Mój dom już nie w Zborowie.
— Ależ Giziu, trochę flegmy i logiki! Przedewszystkiem nikt sceny nie widział, ani wie, co między wami zaszło. Ja, a nikt, to jedno, wiesz o tem. Czegóż więc chcesz? Żebym mu jutro wymówił dom i posadę! Ależ w takim razie ludzie właśnie się zdziwią i zaczną szukać powodu. Pierwsza matka podniesie alarm. Co jej powiem? Wiesz mi, nie traktuj tego tragicznie! Odrzuciłaś go, jak wielu innych, których już nie pamiętasz.I o nim zapomnisz za tydzień. Ja się z nim jutro rozmówię, ułożymy w cztery oczy, jak ma się urządzić z administracją twych majątków, żeby nie potrzebował ci się nawijać na oczy, umityguję warjata i będzie, jakby nic nie było. Moja droga, to głupstwo, i musisz być nieada zdenerwowana, że cię to tak zalterowało.
Gizela istotnie była bardzo nieswoja, bo nagłe wybuchnęła płaczem. Adam się przeraził i stał nad nią nieradny.
— Co ci znowu? Dajże pokój! A to awantura! Nie bój-że się, nic się nie stało! Nie zobaczysz go więcej.
Syknęła niecierpliwie.
— Ja wiem, ja go znam! — zawołała. — On mi nie daruje! Co za fatum nieszczęsne go tu przyniosło!
— Czyś i ty oszalała? Jak możesz wierzyć, że on myślał, co mówił w rozdrażnieniu. Chcesz, pójdę zaraz do niego.
— Nie, nie! Ale jutro powtórzysz mi, co ci powie.
— Dobrze. Napij się chloralu i zaśnij! Jutro obudzisz się spokojna.
Pocałował ją w rękę i odszedł, kręcąc głową. Pierwszy raz nie poznawał Gizeli.
— Aleksander mi jutro zagadkę wyjaśni! — rzekł i poszedł do graczy.
Gra przeciągnęła się do rana, wreszcie poszli wszyscy spać, tylko Lasota, zamiast się położyć, blady, ledwie żywy, wyszedł z pałacu, wprost do mieszkania Aleksandra.
Na progu spotkał stróża nocnego.
— Jest pan Kalinowski?
— Niema.
— Już wyjechał w pole?
— Nie! Wcale tu nie nocował.
— Łotr, całą noc gdzieś się łajdaczy! — mruknął do siebie Lasota. — Gdzie go teraz znajdę?
Ale w tej chwili Aleksander ukazał się w bramie. Szedł z głową spuszczoną i wolno.
— A jesteś! — zawołał doń Lasota. — Ładnie się prowadzisz!
— Myślisz! — odparł Aleksander apatycznie. — Zdaje mi się, żeśmy obaj nie spali tej nocy!
Weszli do biura. Lasota rzucił się na kanapę.
— Może być, tylko ja więcej trochę straciłem, niż ty.
— Myślisz! — powtórzył Kalinowski z dziwnym uśmiechem.
— Tak, bo ja straciłem wszystko, co miałem i czego nie miałem. Muszę dzisiaj zapłacić Tekenemu piętnaście tysięcy, a na to mam to.
Wydobył z kieszeni i rzucił na ziemię garść srebra.
Aleksander się zerwał na nogi, otworzył okno i zawołał na stróża:
— Niech mi natychmiast dają konia!
— Gdzież ci to tak pilno? — rzekł Lasota obrażony.
— Zdaje mi się, że do południa niedaleko, a do Zabrańców półtory mili.
— Cóż to ma jedno do drugiego.
— Ano, żebym na czas wrócił z pieniędzmi!
— Dostaniesz? Poratujesz mnie! — zerwał się Lasota, jak wskrzeszony z martwych.
— Żartujesz ze mnie! Gdym kupował u ciebie Mniszew, miałem tyleż, co tego srebra na podłodze. Prześpij się do południa i bądź spokojny.
Koń już stał przed gankiem i zanim Lasota odpowiedział, Aleksander już był na siodle i za bramą.
Tedy Lasota odetchnął i z niefrasobliwością człowieka, który już nieraz bywał w podobnych wypadkach, zawrócił do pałacu i do łóżka.
W progu spotkał Adama, który mu rzekł, ziewając:
— Ułożyłem wszystkich. Idę trochę odetchnąć stajnią i wracam spać; Nie widziałeś Aleksandra?
— Owszem! Pojechał do Zabrańców.
— Ano, to niema co go czekać. Rozmówię się, jak wróci!
I z czystem sumieniem, zasnął Adam i przespał południe, a potem, zajęty obowiązkami gospodarza, nie miał czasu na rozmowę, tembardziej, że Aleksander był niewidzialny, a Gizela spokojna i bawiła się doskonale.
Wieczorem znowu rozpoczęła się gra i Lasota wygrywał, miał sporo pieniędzy.
Nazajutrz zaczęli się goście rozjeżdżać i zamęt panował w Zborowie. Na chwilę ujrzał Adam Aleksandra w rozmowie z Lasotą, potem przy pożegnaniu Bujnickich, ale nie zamienili z sobą trzech słów, zajęci bardzo obydwa.
Nareszcie ostatnia odjechała hrabina Natalja z Tekenym i Lasotą i w Zborowie zostali tylko domowi.
Wtedy Adam poczuł zmęczenie bezmierne i zasnął spokojnie noc całą, na laurach. Wygrał na „Flammie“, wygrał w karty i byłby zupełnie szczęśliwy, gdyby jego przebudzenia nie struła myśl rozmowy z Aleksandrem.
Ale ledwie wstał, przyniesiono mu kartę: „W bardzo pilnym interesie jadę do Lublina na dwa dni. Rozporządzenia wszelkie wydane, o nic się nie troszcz!“
— Dobre i dwa dni! Im dalej, tem ten wielki jego występek straci w oczach Gizeli, a jego interesa zupełnie otrzeźwią. Pewnie sprzedał Mniszew i traktuje o Zabrańce!
Zupełnie wesół poszedł do pań i zasiadł z niemi do gawędki w buduarze Gizeli.
Pani Kalinowska przeglądała całotygodniową pocztę, hrabianka czytała sportowe angielskie pismo, kołysząc się w fotelu.
— Ciekawym, czy się Lasota odegrał? — rzekł Adam. — Pojechał za Tekenym, a raczej za swemi pieniędzmi, do Lwowa.
— Lasota źle skończy! — odparła hrabianka. — A nieszczęście jego, to są, sukcesje. Ile on już wziął, a ile stracił!
— Ano, czeka go jeszcze największa, po starym Malickim.
— Potrafi i tę stracić. Ileż on tu przegrał?
— Ba, albo się przyzna?
— A wiesz, dlaczego mama taka markotna? — roześmiała się Gizela. — Wyobraź sobie: Zeszła Tekenego z hrabiną Natalją w czułej nadzwyczaj pozycji.
Tiens, z ciocią!
— Czy mogłeś coś podobnego przypuszczać? — zawołała pani Kalinowska. — Myślałam, że trupem padnę. I on się ośmielał myśleć o Gizeli!
— I mama gwałtem chciała go złapać, notabene.
— Byłaś nim zachwycona w Trenczynie.
— Bo tańczy, jak nikt i tyle!
— Ale, mój drogi, jeszcze jedną miałam zgryzotę. Aleksander tak ślicznie zaczął z Bujnicką i potem zniknął, jak kamfora. Czy on aby nie chory po tym obrzydliwym wyścigu?
— Nie. Był zajęty odstawą buraków, a dziś pojechał do Lublina.
— Poczciwy chłopak! Ślicznie dopilnował restauracji kościoła. Znalazłam dzisiaj rachunki najskrupulatniej zakończone i ksiądz był z podziękowaniem. Będzie pojutrze nabożeństwo na naszą intencję w zupełnie odnowionym kościele. Jak ten chłopak na wszystko ma czas i pamięć! Żebyż jeszcze znalazł czas na Bujnicką! Jestem pewna teraz, że ją dostanie. Ale, pokażę wam prezent, który mu dam za to zajęcie się kościołem.
Wyszła pani Kalinowska, a Adam rzekł półgłosem do Gizeli:
— Nie mówiłam z nim dotąd, ale dobrze się stało, żeśmy kwestji nie poruszali. Wyobraź sobie minę mamy. Gorzejby było, niż z Tekenym i hrabiną.
— To jej nie minie! — odparła Gizela, brwi marszcząc.
— Co?
— Scena i skandal.
— Jeszcze w te brednie wierzysz?
— O, nawet jestem przygotowana bronić się przed nim sama!
W tej chwili wróciła pani Kalinowska i pokazała Adamowi pierścionek z pięknym szafirem.
— Dam mu to na zaręczyny! — rzekła.
— Bardzo ładny, ale dzięki niebu, że nie dla mnie. Cóż, Giziu? Możebyśmy zrobili konno rewizję folwarków? Dawnom nie widział stadniny.
— I owszem. Przysłano mi właśnie z Warszawy nową amazonkę. Mamy przecie polować z chartami, spróbujemy nowych koni. Każ osiodłać!
I wyszła, coś nucąc.
— Więc my tu chyba zazimujemy! — zawołała w rozpaczy pani Kalinowska. — Pierwszy raz słyszę o tych polowaniach. Przecie onegdaj umawiała się z Pomorskimi, że się spotkamy w Wiedniu!
— Ba, a wczoraj umówiła się z panami o charty. Czy mama jej jeszcze nie zna?
— Nie. I chyba już nie poznam.
Adam się uśmiechnął. On właśnie zaczynał ją poznawać...




IX.

O jeden dzień później wrócił Aleksander z Lublina i zaraz przyszedł do gabinetu Adama.
— Cóż? Sprzedałeś Mniszew i kupiłeś Zabrańce?
— Mniszew sprzedałem. Mam zdać za miesiąc. Zabrańców nie kupiłem.
— Zabrakło ci pieniędzy? Cbcesz, założę ci, ile trzeba.
— Nie! Jeszcze się namyślam! Nie mówiłem z Binsteinem. Może się co innego zdarzy! — odparł wymijająco i przeprowadził rozmowę na temat interesów Zborowskich.
Był zresztą swobodny, bez cienia zgryzoty. Adam szukał w głowie wstępu do rozmowy o Gizeli, ale mu nic na myśl nie przychodziło. Wreszcie rzekł:
— Matka o ciebie co chwila pyta. Zachwycona kościołem i przygotowała ci prezent: pierścionek zaręczynowy.
Aleksander się dziwnie roześmiał i głowę spuścił, patrząc ponuro na dym z cygara.
— Niebardzo wesoło przyjmujesz tę wiadomość.
— Bo wygląda mi w tej chwili na ironję.
— Dlaczego?
— Po tem, o czem w Lublinie mówiłem z Wolskim.
— Z tym warjatem? Jakto, wrócił żyw z Algieru?
— Wrócił, ale ledwie żywy. Pięć lat był w legji cudzoziemskiej.
— To podobno przedsionek piekła.
— Jak kto lubi. Mnie się jego opowiadanie tak podobało, że mam ochotę spróbować.
— Zwarjowałeś!
— Może być, ale to mnie kusi!
— Mówiłeś o tem matce?
— Jeszcze nie!
— Ano, to jestem spokojny i chodźmy na obiad.
— Wybacz mi, ale właśnie do matki mi pilno, więc się wynoszę.
Wstał, uścisnęli sobie dłonie i Aleksander wyszedł. Czekały na niego kuce mniszewskie i wnet zniknął za bramą.
Czekała też na niego z biciem serca matka, przed którą trzymał duszę otworem.
Ciężkie przebyła dnie od tej chwili, gdy po rozmowie z Gizelą przyleciał do niej, straszny szałem i rozpaczą, i wyznał wszystko.
Teraz miał znowu zwierzenie na sercu.
Nie pytała o nic, ugościła go i nakarmiła, a dopiero ułożywszy do snu Józię, zasiadła z robotą naprzeciw niego, u kominka i rzekła:
— Więc tedy sprzedałeś Mniszew! Ileż ci zostało pieniędzy?
— Nie. Oddałem wszystko panu Lasocie. Może mi lada dzień odeśle dziesięć tysięcy, a może nieprędko. Czy miałem go opuścić, żeby zachować siebie?
Kalinowska nie przestała szyć, myślała.
— Żebyś mu nie odpłacił, nie wartbyś był dobrego słowa; ale, mój biedaku, nie dobijesz się ty niczego. Znowu tedy jesteś na tym samym stopniu, co przed półtora rokiem.
— Nie; stoję wyżej. Kupiłem przecie od Kaczkowskiego domek i ogród w miasteczku, wymówiłem z Mniszewa kuce, pięć krów i dwie morgi lasu. Sprzęty domowe nam zostały, więc matka i Józia będę u siebie i niegłodne.
— Nie o nas chodzi. Mnie wszędzie dobrze, byle zajęcie, a dziecko przy mnie było bezpieczne. Ale ty?...
— Dla mnie to szczęście. Po tem, co mnie od niej spotkało, wolę nie mieć nic, niż tę trochę, co mnie trzymało na łańcuchu. Spłaciłem dług panu Lasocie, takem z tego szczęśliwy, że mnie tamto mniej boli. Pójdę dalej w świat, bom wolny. Tutaj tak strasznie ciasno i tak mało jest do roboty. Do nowego roku muszę pozostać, a potem jak ptak wylecę. Nie mam na co czekać, kiedy mi mama nie pozwoliła jej zabić.
— Ja nie wierzyłam, byś to uczynił, ale bałam się skandalu. Zabić ją, mój biedaku! Sambyś zginął raczej, a jej nie tknął.
Wzdrygnął się i jęknął:
— Jezu! Ale gdy ją kto weźmie... Ja muszę stąd precz iść, bo śmierć zrobię!
Zerwał się i zaczął chodzić po pokoju.
— Śmierci mi się chce! — wybuchnął z rozpaczą.
— Olek, a ja? — rzekła zcicha.
Jak stał, tak runął jej do nóg.
— Matusiu, mnie się już rozum plącze i tak mnie dusza boli, żebym się jej pozbyć chciał z ciała. Co mam robić, co z sobą począć?
— Ja ci powiem. Nie targaj się, nie szalej! Czy ci pan Lasota zwróci te tysiące, czy nie, tu musisz pozostać aż do mojej śmierci.
— Matusiu, oszaleję z bezczynności!
— Będziesz służył w Zborowie!
— Jako ubogi krewny, wyglądający łaski bogatego! Powtórzenie Kuhacza.
— Nie zhańbiłeś się tam, nie zhańbisz tutaj.
— Ależ ona! Ja jej widzieć nie chcę!
— Dlaczego? Wstydzisz się?
— Kocham, takem podły! Powinieniem nienawidzić!
— Ona sama ułoży tak stosunki, żeby ciebie unikać. Po tem, co między wami zaszło, będzie uważniejsza. W każdym razie ja się będę potrochu przeprowadzać do miasteczka, a ty zajmij się jeszcze gorliwiej Zborowem, to cię rozerwie.
Jednakże Aleksander łudził się jeszcze nadzieją, że go Lasota nie zapomni. Ale minął miesiąc, nowo nabywca sprowadził się do Mniszewa, Kalinowska z Józią osiadły na nowem miejscu, ubogo znowu było, skąpo, zaczęto bardzo oszczędzać, łatać; nastała zima, a o Lasocie i wieści nie było. Wtedy Aleksander ręką machnął, przegryzł zawód i lżej mu się zrobiło na sercu.
— Odwdzięczyłem się dobrodziejowi. Zawsze i to dobry interes. A on jeden nigdy mnie nie ukrzywdził.
W Zborowie jeszcze bawili dziedzice i pełno było gości na polowaniu. Przez październik szczuto zające i lisy; hrabiankę, na czele eleganckiej kawalkady, widywał Aleksander przelotem, w polu, gdyż się od bytności na salonach zupełnie usunął, a sprawy ważniejsze załatwiał w kancelarji Adama, w godzinach, gdy wiedział, że nikogo nie spotka.
Najtrudniej mu było usunąć się od pani Kalinowskiej, która, o niczem nie wiedząc, zapraszała go bezustannie, gderała za dzikość i obarczała tysiącem poleceń, które go zmuszały do częstych sprawozdań.
Tam też spotykał hrabiankę. Zwykle składał sztywny ukłon, ona odpowiadała kiwnięciem głowy i na tem się kończyło.
Pewnego dnia, w końcu października Michał, który należał do remanentu, przeprowadzonego z Mniszewa do miasteczka, wpadł konno do Zborowa i rzekł zdyszany:
— Niech pan zaraz jedzie do domu! Przyjechał jakiś stary pan po naszą pannę Józię i pani mi kazała duchem pana sprowadzić.
— A to co znowu? — pomyślał zdziwiony Aleksander, zamykając śpiesznie biuro i wołając o konie.
Spotkał Adama na progu.
— Gdzie to jedziesz tak nagle?
— Matka mnie wzywa. Ktoś po naszą sierotę przyjechał. Nie nie rozumiem. Jak ją nam zabiorą, to się matka zagryzie, tak się do dziecka przywiązała!
I zafrasowany wsiadł na wózek.
Dom swój zastał jasno oświetlony, a w saloniku, przy kominku, matkę, rozmawiającą z jakimś siwym panem. Józia, zapuchnięta od płaczu, siedziała przy Kalinowskiej, trzymając się jej ręki.
— Oto właśnie mój syn! — przedstawiła go matka.
Stary pan podniósł się i ukłonił, badawczo go mierząc oczami.
— Jestem Malicki, wuj tej małej! — rzekł, podając mu rękę. — Przed tygodniem przypadkiem w rozmowie z panną Bujnicką dowiedziałem się, że mam siostrzenicę i naturalnie oto jestem, aby państwu podziękować za opiekę i zabrać swą dziedziczkę.
— Ja nie chcę! Ja nie pojadę! — zawołała Józia, pewna, że jej przybył sukurs.
Stary pan się uśmiechnął.
— Ten krzyk serca dowodzi, jaka była opieka, a ja wnoszę z opowiadania pani, że, żeby nie wy, dziecko-by się zmarnowało dawno. Niegodziwa była ta stara Wojewódzka!
— Czy była krewną pana? — spytał Aleksander.
— Nie, dzięki Bogu! Rzecz się tak miała:
Tu głos zniżył i szepnął do Kalinowskiej:
— Niech-by dziecko tego nie słyszało!
— Idż-no Józiu, przygotuj nam herbatę!
— Dobrze, ale pani mnie nie odda! Ja nie chcę być bez pani! — wybuchnęła dziewczynka, rzucając się jej na szyję.
Staruszka objęła jej głowę, ale i ją łzy dławiły, więc wyszła też z pokoju.
Aleksander przeprowadził je oczami aż do progu, a potem ze stłumionem westchnieniem rzekł:
— Słucham pana.
— Otóż miałem siostrę, dużo młodszą, jedyną, ukochaną. Dla niej się nie ożeniłem, była radością mego życia, myślałem, że się nigdy nie rozstaniemy, bo odrzucała najlepsze partje, mówiąc, że jej ze mną najlepiej. Wierzyłem głupi, aż mi pewnego dnia wyznała, że czyniła tak dotychczas dlatego, że kochała skrycie i bez wzajemności, aż dzisiaj jest nareszcie pewną tej wzajemności, szczęśliwą i wychodzi zamąż. Pytam, kto jest ten wybrany i dowiaduję się, że to Sławski, mój rządca, awanturnik, hulaka i rozpustnik, którego miałem od roku za zuchwalstwo wydalić. Naturalnie wyrzuciłem go jeszcze tego wieczora, a w tydzień potem Józia się z nim wykradła. Rozumie pan, że na długie lata wymazałem ją ze swej pamięci i serca, a ona ze swojej strony nie dawała znaku życia. Dowiadywałem się o nich z uczuciem zadowolonej zemsty, że za jej posag, który odesłałem przez urząd, imćpan Sławski kupił majątek, przehulał go, za resztki wziął dzierżawę i tę stracił, a potem przeszedł do Królestwa, dostał jakąś posadę, spadał coraz niżej, aż wreszcie nikt nie wiedział, gdzie się podzieli. Dopiero po kilku latach odebrałem list od zupełnie mi nieznanej pani Wojewódzkiej, że jej daleki krewny, Sławski, owdowiawszy, oddał jej na wychowanie swą jedyną córeczkę, Józię, sam wkrótce umarł, a w rok po nim zmarło i dziecko na odrę, pomimo jej wielkich starań. Tu oto jest ten list. Poco kłamała, tego dotychczas nie rozumiem! Chyba, żeby mieć bezpłatną służącą, gdyż tem była u niej moja siostrzenica, i, żeby nie państwo, możeby dotychczas poniewierała się po garderobach i czeladnych izbach.
— Niewieleśmy jej dać mogli i żadnej nie mamy zasługi.
— Za pozwoleniem. Właśnie dlatego, że sami niezamożni, dziecko było dla was wielkim ciężarem. Troskał się pan o jej wychowanie, kiedy prosił panny Bujnickiej o umieszczenie w Jazłowcu. Dziecko wszystko panu zawdzięcza, bo gdyby nie to, umarłbym nieświadomy, fundusz-by zabrał ten nicpoń Lasota, a sierota Józi mojej nigdyby swych praw nie poznała.
— Więc to pan Lasota jest spadkobiercą pana? — spytał zdziwiony Aleksander.
— Nie, już nie jest, dzięki Bogu, gdym tę małą odnalazł! A jestem pewien, że na mój rachunek gra i traci oddawna. Dawnom mu dom wymówił, ale teraz dopiero umrę spokojny.
— Oddam panu natychmiast papiery Józi! — odparł Aleksander chmurnie. — Pan ją zechcesz zaraz zabrać?
— Ejże, przenocujecie mnie przecie! — uśmiechnął się Malicki.
— Nie o tem myślałem! — poprawił się młody człowiek.
— Ale panu dziecka żal, nieprawdaż?
— Zżyłem się z tą myślą, że ono nasze i tak niespodziewanie je tracimy...
— To też poco się rozstawać? Jedźcie z nami!
Na tę szczególną propozycję Aleksander popatrzył na gościa i lekko się uśmiechnął.
— Mam tu pracę, a tam nic! — odparł.
— Kiedy panu mówię: „Jedźcie z nami“, to wiem, co mówię. Słyszałem, jaką pan ma pracę i jakie kwalifikacje, i ręczę, że tam, u nas, dalej pan zajdzie, niż tutaj. Moja Struga warta Zborowa. Zresztą, ponieważ ja z małą chcę lat parę mieszkać we Lwowie, zostawię panu majątki w dzierżawie, aż do mojej śmierci, a jeśli dłużej pociągnę, niż myślę, to do zamążpójścia małej.
Teraz już się Aleksander naprawdę roześmiał i spytał:
— A w ilu też tysiącach dzierżawy idą pana dobra?
— Zawsze sam zarządzam. Weźmiemy przeciętne cyfry dochodów dziesięcioletnich i to będzie cena. Mniej więcej od 25 do 30 tysięcy to wyniesie. Zresztą, to wszystko fraszki. Załatwimy tam na miejscu w kwadrans. Główna rzecz, że pan jest wolny, bardzo pan przyjemne zrobił na mnie wrażenie, matka pana zaopiekuje się Józią, a ja się nią nacieszę, na emeryturze, we Lwowie.
— Dziękuję panu za łaskawą propozycję, ale to interes nie na moją możność i nie mogę się go podjąć, trzeba się z dzieckiem rozstać i tkwić tutaj, gdzie los przykuł.
— Co za los? Chyba własna wola. Nie umiałby pan podać mi racji, dla której mi odmawia?
Pod badawczym wzrokiem starego Aleksander czuł, że się czerwieni, więc prędko odparł:
— O, bardzo łatwo ją podam! Nie mam żadnego majątku.
— Niepotrzebny kłopot. Weźmie pan Strugę z tem, co w niej jest, zapłaci mi pan w końcu roku, a zda w tym stanie, w jakim obejmie.
Żachnął się Kalinowski.
— Czy mi pan chce w ten sposób płacić za chleb, co Józia jadła? Zarobiłem nań uczciwie i z serca jej dałem, a ona stókrotnie już zań nam odpłaciła, bo nas kocha.
Ale i Malicki się zaperzył.
— Mogę być dziadem pana, więc niech mnie pan nie obraża. Nie myślę wam płacić, bo za takie usługi niema zapłaty; ale sądziłem, że pan zrozumie, kto robi lepszy interes z nas dwuch, i jako młody staremu zechce pan się potrudzić.
— Nie rozumiem!
— Przecie to jasne. Daję panu gotowy warsztat i powiadam: chce mi się już spocząć, tyś młody, daj mi tyle, com zarabiał, a jeśli więcej się nastarasz, to twoje.
— Na taką łaskę wielu pan znajdzie amatorów. Proszę ogłosić!
— Myli się pan. Nikt się nie zgłosi, bo cała Galicja zna sknerę i lisa Malickiego i wie, że on ani się oszukać, ani okłamać nie da, a pan sam, co tak parska obrażony, za łaskę możeby po roku łaski prosił.
— Ja! Gdybym się czego podjął, tobym się nie cofnął.
— Otóż to! Przedewszystkiem trzeba interes znać, a potem go odrzucać, lub przyjmować. Ja mej propozycji nie cofam, a pan ją powinien rozważyć rozsądnie. To mi się nawet od pana należy, bom urażony. A teraz mówmy o czem innem! Niech mi pan opowie o tej Wojewódzkiej. Nie wie pan, jak skończył Sławski?
Kalinowska poprosiła na kolację; przeszli do jadalni i Malicki rzucił się zgłodniały do jadła, oczy jednak co chwila na Józię podnosząc.
Zapłakana, wystraszona, siedziała obok Aleksandra, nie tykając żadnej potrawy, tylko patrząc żałośnie to na niego, to na swą opiekunkę.
— Jedz-że Józiu! — powtarzała co chwila staruszka bezskutecznie.
Wreszcie Aleksander zwrócił się do niej.
— Jedz! — rzekł jedno słowo.
Sięgnęła posłusznie po widelec, a Malicki się roześmiał.
— Oho, większy respekt ma dla pana, niż dla pani!
— Rzadko go widuje. Ja spowszedniałam! — odparła Kalinowska dobrotliwie.
— Boisz się pana Kalinowskiego, Józiu?
Podniosła wzrok na Aleksandra.
— Wszyscy się boją! — odparła.
— Otóż kto mi daje dyplom na ludożercę! — roześmiał się. — No, już przestanę cię straszyć.
— Nie, nie! — zawołała desperacko.
— Masz serce z nią się drożyć! — szepnęła z wyrzutem Kalinowska.
— Józiu, zastanówże się, jaką wujowi robisz przykrość! — upominał surowo. — Wstyd mi za ciebie!
Pohamowała się natychmiast.
— Ja będę wuja też kochać, jeśli mnie stąd nie zabierze.
— A jeśli zabiorę? — spytał Malicki.
— To ucieknę!
— Śliczne zamiary! — mruknął Aleksander. — Ale, żeś nie dziecko już, więc ci powiem, że i pojechać powinnaś z wujem i kochać go i być mu córką, bo jeśli będziesz się tak nierozsądnie buntować, to żadne z nas ciebie nie odwiedzi i już nas nigdy nie zobaczysz. Ale gdy twój wuj napisze, żeś dobra i uległa, to często matka do ciebie pojedzie i długo zabawi.
— A pan? — spytała niespokojnie.
— I ja przyjadę przeegzaminować cię, czy się dobrze uczysz.
Dziewczynka spuściła głowę i zapadła w rozmyślanie. Już ani razu tego wieczora nie zaprotestowała przeciw swej nowej doli i słuchała posępnie, jak Malicki pytał o godzinę wyjazdu, jak mu Aleksander oddawał jej urzędowe papiery, a potem patrzała suchęm okiem, leżąc w łóżku, jak Kalinowska pakowała jej sukienki i bieliznę w mały tłomoczek, sztukę każdą rosząc łzami.
Aleksander, ułożywszy gościa, poszedł do dworu, gdyż w małym domku nie było gościnnych pokoi, ale rano przyszedł, gdy Malicki jeszcze spał.
Kalinowska przygotowała śniadanie, Józia siedziała bezczynnie pod ścianą, ubrana już do drogi i zacięta w upartem milczeniu.
— Uspokoiła się! — rzekł zcicha do matki.
— Nie, tylko od wczoraj postarzała o dziesięć lat. Cierpi już jak dorosły człowiek i ma do nas żal, żeśmy jej nie bronili, nie zatrzymali. Wyjedzie z pierwszą goryczą i zawodem w sercu i to od nas.
— Na, no, cóżeśmv winni! Może z tem łatwiej przeniesie tęsknotę. Za parę miesięcy zapomni o nas.
Żeby spojrzał w tej chwili na Józię, żeby przypuszczał, że słyszy z drugiego pokoju...
Dziecinna jej twarzyczka istotnie o lata była starsza, uśmiech był grymasem gorzkim, a brwi się zbiegły w złowieszczy mars.
— A my? — szepnęła głucho Kalinowska.
— My! — uśmiechnął się i ręką machnął. — Kto nic własnego nie ma, powinien się oswoić ciągle tracić. Z tego się nasza dola składa.
Kalinowska zawahała się chwilę, wreszcie rzekła nieśmiało:
— A żebyś przyjął propozycję Malickiego?
— Niedawno mama kazała mi tu zostać! — odparł.
— To prawda. Masz rację, trzeba się przemóc. Dziecku tam dobrze będzie.
— A my nie będziemy posądzeni, że chcemy za opiekę wynagrodzenia. Przeklęte pieniądze! Prześladują mnie zawsze i wszędzie!
Westchnęła Kalinowska i znowu się odezwała:
— Malicki mnie bardzo prosił, żebym przeprowadziła Józię i zabawiła czas jakiś, aż się oswoi. Waham się, bo jakże ty tu się obejdziesz bezemnie.
— Wproszę się na wikt do proboszcza. Niech mama jedzie! — rzekł chętnie. — Będzie dziecku lżej!
Józia podniosła oczy na niego przez szparę drzwi i cicho zaczęła płakać. I na zaciętość jej miał talizman, chociaż się go bała zawsze, a od wczoraj nienawidziła z głębi zdradzonej duszy.
Oddał ją przecie z zimną krwią, oddał, jak synowie Jakóba brata Józefa do Egiptu.
Wszedł do pokoju, stanął nad nią i rzekł łagodnie:
— No, nie płacz, Józiu! Matka z tobą pojedzie, nie będziesz wśród obcych. No, dziecko, cicho, nie płacz!
I schylił się, pogładził ją po głowie i wreszcie snać mu jej naprawdę żal było, pocałował we włosy.
Dziewczynka załkała, chwyciła go rękoma za szyję i jakby się nigdy nie bała, przygarnęła mu się do piersi, ile sił zaciskając ręce.
— A pan kiedy przyjedzie? Na święta? Przyjedzie pan?
— Przyjadę, dobrze! — odparł, zdziwiony tym wybuchem.
— Bo jakby pan nie przyjechał, to ja umrę! Będzie pan musiał na pogrzeb przyjechać!
— Co ty bredzisz? Wstydź się! Takiś zuch dziewczyna była zawsze, a teraz jakby cię ktoś odmienił! Przecie powiadasz, że się mnie boisz, a chcesz, żebym przyjechał.
— Ja się chcę pana bać zawsze, codzień. Poco pan mnie oddaje? Żeby pan mnie kochał, toby mnie pan nie oddał.
— Oddaję, bo nie mam prawa zatrzymać, a tam będzie ci lepiej, niż u nas. Zobaczysz, że po roku nas zapomnisz. Będziesz miała koleżanki, będzie ci wesoło. Zresztą przecie i tak miałaś być w Jazłowcu, to jeszcze dalej, niż Lwów.
— Ale pan miał mnie tam odwieźć i zabierać na każde święta i wakacje, a teraz mnie pan całkiem oddaje i do domu już nie wrócę.
— Teraz twój dom tam będzie, u wuja.
— Nie, nigdy! Muszę tam jechać, gwałtem mnie biorą, to nie dom! Bracia Józefa ciężko zgrzeszyli, gdy go oddali do Egiptu, i pan tak samo grzeszy, ale ja panu przebaczę, jeśli pan na święta przyjedzie.
— A cóż ci przywieźć na święta? — spytał, chcąc nadać inny kierunek jej myślom.
— Nie, tylko przyjechać! Napewno! Niech mi pan da słowo honoru!
— Dobrze, daję słowo honoru! — odparł, śmiejąc się.
Malicki wszedł na te słowa i zawołał:
— Widzę, że Józia odzyskała rezon. Dziękuję panu za to zwycięstwo. Żebym jeszcze uprosił matkę pana z nami.
— Matka jedzie i pozostanie, ile zechce. Ja się do proboszcza wproszę na wikt tymczasem.
— Jakto? Więc pan nie jest domownikiem u swego kuzyna, jak mi mówiła panna Bujnicka? Przecie pan ma tutaj gdzieś majątek.
— Miałem, sprzedałem niedawno, a wymówiłem się od pańszczyzny salonowej w Zborowie, bo mi to przeszkadzało w pracy i zabierało masę czasu. W tem towarzystwie jestem trochę dysonansem.
Malicki badawczo mu się przyglądał. Musieli mu Bujniccy wiele opowiadać, a teraz kombinował to, co słyszał i co widział. Bardzo był sprytny widocznie, bo zagadnął:
— I Lasotą się z panem przyjaźnił. To szczęście, że pana nie oskubał z wielkiej sympatji!
Aleksander żywo odparł:
— Względem pana Lasoty mam tyle długów wdzięczności, że żadnej usługi mu nigdy nie odmówię, ani go sądzić nie będę, lecz zawsze bronić.
— Murzyna bielić! Daj pan sobie pokój! Szkoda pana zapału! Słyszałem, że panu na dogodnych warunkach sprzedał ten folwark, który mu jak z nieba spadł. To żadna z jego strony zasługa, bo po pierwsze: pewnie prędzej odebrał od pana należność, niżby otrzymał z kolonizacji, a po drugie szuler jest zawsze wspaniałomyślny, gdy mu szczęście idzie, a zawsze oszust, gdy się wena odwróci. Jedno i drugie mało go kosztuje, bo on całe życie żyje na cudzy koszt. Zresztą, wywdzięczając mu się, nie spełni pan dobrego uczynku, ani jemu się nie przysłuży. Przedłuży pan egzystencję szkodliwego pasożyta. Ja, wymawiając mu dom, dałem najlepszą radę: żeby sobie w łeb palnął. Posłałem mu nawet dwadzieścia pięć reńskich na rewolwer. Czy pan tam był u niego w tych nieszczęsnych dobrach?
— Nie!
— Jest tam miasteczko, pełne lichwiarzy, którym on oddał na pastwę ziemię, lasy, wody i wszystko, co po tej ziemi chodzi, co na niej mieszka. Zgroza, co tam za wyzysk, krzywda, ruina i nędza! Dawno-by stracił i tytuł własności, który mu tylko pozostał, ale żydzi to utrzymują, żeby do skończenia świata wyciskać sto za sto. A przecie to była pańska fortuna i rodzice jego zostawili jedynakowi czystą, jak szkło! A teraz w ich domu mieszka żyd dzierżawca, a po ich mogiłach, pasą się jego kozy, czy krowy. A jednak życie spędza na szulerce, nie mając odwagi rozbijać po traktach, co na jedno wychodzi. Pojedź pan tam kiedy do tej nieszczęsnej Czernicy, a wtedy broń pan Lasoty!
Stary ręką machnął i zabrał się do kawy, ale po chwili coś sobie snać przypomniał, bo spytał:
— Toć on podobno konkurował o hrabiankę Starżę?
— Nie wiem! — odparł lakonicznie Aleksander.
— To jest: nie chce pan powiedzieć. Ale ja wiem wszystko! — położył nacisk na ostatnim wyrazie.
— Może pan nawet więcej wie, niż ja! — zaśmiał się Aleksander.
— Piękna hrabianka niema szczęścia do konkurentów, boć to i Tekeny w szranki stawał.
— Pan Tekeny, sądzę, to dobra partja. Ma olbrzymie dobra, stada, pałace, no i magnackie nazwisko.
— Wszystko fałsz, zacząwszy od dóbr, skończywszy na nazwisku. Prawdziwa tylko to ta historja z ciocią. Ładnie-by wpadła hrabianka, żeby wyszła za tego draba.
Aleksander milczał, nie chcąc się zdradzić, że go to zajmuje. Wyjrzał oknem na stojące przed domem pocztowe konie i zawołał Michała, żeby znosił pakunki.
Rozpoczął się rejwach wyjazdu, tysiące poleceń i pożegnań, podziękowania Malickiego, chlipanie Józi, szczekanie Warty, aż wreszcie stary, rozklekotany kocz ruszył z przed bramy, obryzgując błotem gapiów i Aleksander, przeprowadziwszy go wzrokiem aż do zakrętu, nie wrócił już do pustego domu, ale poszedł ku dworowi, zniechęcony do życia i czynu, zbuntowany na los, zaprzysięgając sobie najuroczyściej, że już nigdy sierot nie będzie brał w opiekę.
Zajęcia rozproszyły mu czarne myśli, ale wieczór w biurze wydał mu się nieznośnie długim; deszcz padał, do pustego domu nie miał odwagi pójść, proboszcz szedł spać z kurami, więc, znudzony, ubrał się porządniej i poszedł do Adama. Słoty rozpędziły większą część gości, zostało dwuch czy trzech sportsmenów i suspirantów hrabianki, jej zwykły dwór.
Ci spędzali wieczory w salonach, więc kancelarja Adama bywała pusta i tam się ulokował Aleksander, nad stosem gazet, słuchając półuchem fortepianu z salonów.
Siedział tak dość już długo, gdy wszedł Adam.
— Jesteś! No i co słychać? — zawołał.
— Ano, zabrali nam dziecko, matka z małą pojechała. Jestem zły, jak pies.
— Więc ten jegomość naprawdę jej krewny?
— Rodzony wuj, Malicki.
— Malicki, Juljusz?
— Kat go wie, czy Juljusz! Nie byłem ciekawy spytać, kiedy obchodzi imieniny.
— Człowieku! Jeśli to Juljusz Malicki ze Strugi, to najbogatszy szlachcic w Sokalskiem. Awantura! I ta mała, to jego rodzona siostrzenica?
— Niestety, tak.
— No, to teraz Lasota caput. Niema sukcesji. Więc już zabrał dziecko?
— Dziś rano i matkę pociągnął. A że wiem, jak ona do małej przywiązana, nieprędko ją z powrotem zobaczę. Jeszcze i mnie gotowa tam za sobą przeciągnąć.
— Patrzcie-no, z tobą się dzieją nadzwyczajności!
— Istotnie i wszystkie bardzo przyjemne! — mruknął ironicznie Aleksander. — Za każdą nadzwyczajnością coś tracę. Zdaje mi się, że wreszcie to się skończy, bo nie będę miał już nic i nikogo na pastwę.
— A wiesz, że to dziecko za kilka lat będzie najpierwszą partją w Galicji? Mój drogi, jak się z nią ożenisz...
— Albo ty.
— Ja za stary.
— A ja za młody. Żal mi dziecka; kobiety nie będę pożądał. W tem wszystkiem szkoda mi też Lasoty. A może właśnie to go opamięta.
— On w łeb sobie palnie. Toć on od trzech lat pożycza na rachunek Strugi, ostatniemi czasy pojechał do Monte Carlo odegrywać się, bo się haniebnie spłókał w Wiedniu. Za dni kilka wieść o tej małej obleci Galicję i wtedy Lasota jest człowiekiem umarłym. Chyba, chyba, wena mu wróci! No, ale to niesłychana nowina! Muszę ją zanieść do salonu. Chodź i ty!
— W tym czarnym humorze? Dziękuję ci, wolę studjować politykę, a potem zasnąć!
Nie zasnął jednak, bo go zaczęła trapić myśl o Lasocie i póty ją w głowie obracał, aż uwierzył w zdanie Adama, że to się skończy samobójstwem. Postanowił tedy go ratować.
Jechać na Rivierę nie miał za co, ale napisał serdeczny list i wysłał go do Lasoty.
Minęło parę tygodni, wreszcie miesiąc, miewał częste wieści ze Strugi, ale matka nie obiecywała powrotu przed świętami, a Malicki wciąż powtarzał swą propozycję dzierżawną. Kalinowscy i Gizela wyjechali do Warszawy, rozpoczęły się słoty i listopadowe szarugi. Zajęcie w porządnie zorganizowanych dobrach było za małe dla Aleksandra. Zaczęła go męczyć nuda i żądza trudu i walki.
W samotne wieczory męczył się nieznośnie, bunt wzbierał, a w głębi duszy bolało to niefortunne kochanie, które przeklinał słowem, a pozbyć się nie mógł, a może i nie chciał.
Wreszcie pewnego dnia pojechał do Warszawy. Zabawił dzień jeden, do Kalinowskich wcale nie poszedł, ale zobaczył hrabiankę w teatrze. W najdalszych rzędach krzeseł ukryty patrzył ku loży, pewny, że go nie spostrzegą. Raz tylko, sekundę, poczuł lornetkę Gizeli skierowaną w tę stronę i, przerażony, zaraz wyszedł.
Tejże nocy wyjechał zpowrotem.
A przecie Gizela go dostrzegła, a co dziwniejsza, nie wspominała o tem Adamowi. Nazajutrz spodziewała się, że Aleksander kuzyna odwiedzi, ale gdy się nie zjawił, uśmiechnęła się dziwnie i była dnia tego podwójnie wesoła i zalotna względem swych, asystentów. W jakiś czas potem oznajmiła matce, że na święta muszą być w Zborowie. Pani Kalinowska zaprotestowała desperacko. Nie lubiła wsi latem, tembardziej nienawidziła zimą. Ale córka miała gotowy argument.
— Mama przecie wie, że od Nowego Roku tracę rządcę. Trzeba go obrachować i uwolnić.
— I poco ci ten kram? Był spokój, samaś narobiła kłopotu swemi fantazjami.
— Niecierpię tego człowieka i łask jego nie potrzebuję!
Adam, który rozmowy słuchał, milcząc, uśmiechnął się nieznacznie.
— Może zaprosimy kogo na święta?
— Nie chcę! Ludzie mi zbrzydli!
— Czy nie myślisz wstąpić do Kanoniczek? Dałaś znowu podobno kosza temu poczciwemu Fredziowi?
— Ty nas poróżnisz z całem towarzystwem! — zawołała pani Kalinowską. — Pół Warszawy jest obrażonych.
— Phi, nie zabraknie w tem zacnem społeczeństwie amatorów na moje pieniądze.
— Wybacz, ale Fred ma sam miljony i starał się tylko o ciebie — oburzył się Adam. — I to ci przepowiadam, że lepszej partji mieć już nie możesz.
— Owszem, lepsza będzie ta, która mi się spodoba.
— Było jasne, jak słońce, że ci się Fred podobał. Wyróżniałaś go na każdym kroku. Od tygodnia bez żadnej racji wpadł w niełaskę.
Gizela ruszyła ramionami za całą odpowiedź i, nie czekając natarcia ze strony matki, wyszła z salonu. Naturalnie postawiła na swojem. Wyjechali w przeddzień wigilji, zastali na stacji ekwipaże zborowskie, sanie, bo pyszna była sanna i słoneczna pogoda. Gdy stanęli na miejscu, Adam spytał zaraz o Aleksandra.
— Pan administrator wyjechał do Galicji — oznajmił lokaj.
Gizela zmarszczyła brwi.
— Kiedy? — spytała ostro.
— Wczoraj, jak tylko konie wysłano. Zapowiedział, że wróci na Nowy Rok.
— Bardzo uprzejmie z jego strony, że raczy niedługo kazać czekać na siebie! — ozwała się po francusku Gizela. — Ale proszę cię, Adamie, wyślij do niego zaraz depeszę, że go wzywam na drugie święto dla zdania rachunków.
Mais, ma chere! — upomniała matka. — Do czegóż to podobne?
— Wcale też nie wiem, gdzie wysłać depeszę! — rzekł Adam.
— A gdzieżby? Do Malickiego. Przecie on tam ma zamiar przenieść swe operacje finansowe i matrymonialne! Pilnuje bogatej dziedziczki!
— Ma rację. Nie trzeba mu przeszkadzać! — odparł flegmatycznie Adam. — Zawsze się bałem Binsteinów dla niego. Tę małą wychował, niech się z nią żeni.
— Ależ i owszem! Przedewszystkiem jednak niech tu skończy swe zobowiązania. Nie będę czekać na niego!
— Jeśli ci tak pilno, depeszę wyślę, ale poco się tak alterujesz?
Gizela opamiętała się i nie dodała więcej ani słowa, tylko była w najfatalniejszym humorze przez całe dwa dni. W drugie święto wieczorem przyszła do gabinetu Adama i spytała, czy wysłał depeszę.
— Wysłałem. Zapewne wróci w nocy! — odparł, ziewając. — I ja go niecierpliwie oczekuję, bo tu nudy wściekłe. Matka zajęta kolendą dobroczynną, a ty jesteś pieprzna, jak węgierskie jedzenie. Było poco tu jechać!
Znowu ziewnął i dodał:
— Byłem dziś na folwarkach, ale tam tak porządnie, że nawet nie mogłem się zezłościć dla apetytu. Komuż ty oddasz zarząd swego Orkiszewa, gdy go wygonisz?
— Horbaczewskiemu, ekonomowi. Poprowadzi to spokojnie dalej, bez wielkiej sztuki!
— Zapewne, masz dosyć kapitałów po bankach. Będziesz miała z czego dokładać.
Ogień się palił na kominku, Gizela umieściła się wygodnie w fotelu, w zacisznym kącie, odrzuciła głowę na poręcz, patrzyła zamyślona w ogień.
— Zbyt jestem dziś leniwa, aby się z tobą spierać — odparła. — A zresztą, choćby nawet i kapitały stopniały, to co? Byłyby jakieś nowe wrażenia! Czy cię bardzo bawią? Bo mnie ani trochę.
— Chciałbym cię widzieć w niedostatku z twoją pychą.
— Albożem pyszna?
— Jeżeli deptanie po ludziach nie jest pychą, toś skromna i pokorna.
— Musiałeś się tego frazesu nauczyć od mamy. Ręczę ci, żem nikogo nie podeptała, kto tego nie był wart. Zresztą, nie lubię tego, nie, nie robi mi to przyjemności.
Przeciągnęła się leniwie i umilkła.
Adam zapalił cygaro i rzekł:
— Możebyśmy jutro pojechali na lisy w nocy. Aleksander mówił, że to pyszne. Jeśli dzisiaj wróci, to nas powiezie, bo zna doskonale rewiry.
Gizela nic nie odpowiedziała, a Adam rad, że wymyślił jakąś rozrywkę, poszedł do szafy z bronią i zaczął strzelby przegdądać. Tak się tem zajął, że po chwili zapomniał o obecności Gizeli.
Na podwórzu zaszczekały psy i zaraz ucichły; śnieg zaskrzypiał pod oknem, ktoś szedł, wesoło gwiżdżąc, otworzył jedne i drugie drzwi i do gabinetu Adama wszedł Aleksander.
— Jestem! — zawołał wesoło. — Co to, polowanie będzie?
— A, przecie! — wykrzyknął uradowany Adam. — Bóg cię tu zesłał, bo wściekam się z nudów.
— Nie Bóg, ale twoja depesza.
— No, jakoś wesoło ją przyjąłeś. Myślałem, że przyjedziesz, klnąc. Popsuła ci święta.
— Cóż robić? Istotnie, dobrze mi było ze swoimi. Zebrało się sporo osób wczoraj. Byli Bujniccy, doskonale się bawiono. Matka zdrowa, dzieciak się mną ucieszył serdecznie. Odżył człowiek. Aż tu przynoszą depeszę. Kazałem konie zaprzęgać i oto jestem. Służba nie drużba, trzeba ją skończyć porządnie.
— Jakto, skończyć?
— Ano, bo widzisz, przyjąłem propozycję Malickiego i biorę Strugę w dzierżawę. Kaducznie ciężki interes, bo stary wyciągnął, ile się dało, ale ja to lubię, bo to prawie niemożliwość. Wtedy się dopiero żyje przyjemnie.
Nie widział Gizeli ukrytej w fotelu, roześmiał się z prawdziwą ochotą i, rzucając się na otomanę, mówił dalej:
— Zresztą, matki z Józią ani myśleć rozłączyć. Więc przybiliśmy ręce ze starym i daliśmy sobie buzi.
— No, a Zborów? zawołał Adam.
— Dam ci drugiego siebie, mego kolegę Sochowicza. Nawet lepszy, bo żonaty, więc stateczniejszy i o kawałek chleba będzie dbał, a u mnie we łbie się pali. Dla mnie tu zamało roboty i chybabym po roku rozleniwił się z nudów i próżniactwa. Dla ciebie świetna zamiana!
— Ależ ja nie chcę! Ja cię nie puszczę! Ja cię wydziedziczę!
Aleksander się roześmiał pogardliwie.
— A toś mnie wystraszył! A ja ci wszystko zapiszę, co zdobędę. Hej, hej, może to będzie więcej, niż twój Zborów! No, ale o tem potem. Jestem oto i służę jeszcze. Pocoś mnie tak gwałtownie wzywał?
Tu Adam przypomniał sobie siostrę i zajrzał w stronę kominka, Aleksander spojrzał tam także i nagle się zerwał.
— Pani daruje! Nie przypuszczałem, że pani tu jest! — zawołał, zmieniając ton i postawę.
Ukłonił się, rysy mu się skurczyły, był sztywny, urzędowy, uważający na siebie.
Wychyliła się nieco i skinęła głową.
— To ja kazałam wezwać pana. Przepraszam, żem popsuła miłą zabawę. Będzie to ostatni raz. Słyszałam, że pan jest rozrywany w Galicji. Winszuję, robi pan świetny interes!
— Nieświetny, ale szalony. Wierzę w swoją, gwiazdę.
— Nigdy pana nie zawiodła?
— Dotychczas nie. Bez grosza dostałem Mniszew, teraz bez grosza obejmuję Strugę.
— Jakto bez grosza! — wtrącił Adam. — Przecie masz pieniądze za Mniszew.
Aleksander poczerwieniał i sekundę się zawahał. Niechcący się zdradził.
— Te za Mniszew rozeszły się! — odparł wreszcie.
— Gdzie? Na co? — badał Adam, a hrabianka bystro nań patrzyła.
— Już nawet nie pamiętam na co. Poszły w świat, to los pieniędzy. Mniejsza o nie, będą inne. Jak się jest na dorobku, to się tak bardzo nie liczy, ani skrupulizuje. Dziedziczne nakładają obowiązki względem przodków i następców, a zarobne są wyłączną moją własnością. Antenaci nic mi nie zostawili, więc nie mam żadnego depozytu. Życie mnie nie pieściło, mogę się byle czem obyć, a jak mam, tracę, to jest sukcesja karmazynowej krwi!
Skinął lekceważąco ręką i zwrócił się do Gizeli.
— Pani rozkaże jutro zdać administrację? Komu?
— Jutro zapolujemy na lisy o księżycu! — odparła.
— Doskonały teren! Jadąc dzisiaj widziałem kilka. Ale zdać administrację mogę do wieczora. Przygotowałem wszystko przed świętami.
— Jakto? Może i Zborów chcesz zdać jutro?
— Nie. To zajmie trochę czasu. Ale do lutego muszę skończyć! Już mnie tam ciągnie.
— A ja cię wcale nie myślę uwolnić.
— Ani się spostrzeżesz, jak się zamiana zrobi. Nie wszystko ci jedno, kto tkwi w biurze, byle był dochód i spokój, a za to ci ręczę.
— Lekkiem sercem zmienia pan stosunki i zajęcie! — wtrąciła Gizela.
— Bezdomny człowiek nie może się bawić w tęsknotę. Zresztą za mało mam tu roboty, próżniactwo tylko złe myśli rodzi. Zdrowiej mi tam będzie.
— A ja ci powiadam, że tak ciągle fantazją się rządząc, niczego się nie dobijesz! — rzekł gniewnie Adam. — O co ci chodzi? Żeby nie służyć? No, to bierz Zborów w dzierżawę! Lepsze ci dam warunki, niż Malicki.
— To nietrudno, ale właśnie ja tego nie chcę. Nie będę pieczeniarzem u bogatego krewnego.
— Jeśli wolisz być posądzonym, że pilnujesz bogatej dziedzicki Malickiego, to niech ci służy.
— Dowiodę, że tak nie jest, a potem oszczerców nauczę, jakem przekonał Wojewódzkich. To mój los, że mnie szkalują, a ja potrafię się z każdym porachować. Jak się jest ubogim a ambitnym, to się nazywa na święcie, że się jest awanturnikiem. Ten stempel muszę nosić od kolebki do grobu. Niechta!
Ruszył ramionami i wstał:
— Zatem jutro polujemy. Nie będę państwa dłużej sobą zajmował. Dobranoc! — rzekł lekkim tonem, składając hrabiance głęboki ukłon.
— Pan pozwoli jeszcze zatrzymać się na kolację. — rzekła, wstając. — Nikt pana w domu nie oczekuje, więc proszę do jadalni!
— Chodźmy! — wziął go pod rękę Adam, widząc, że się waha i pociągnął w głąb domu.
Przechodząc przez salon, Gizela rzekła półgłosem:
— Matka cierpi na migrenę. Będziemy sami.
Obejrzała się na niego, on zadrżał. Były to znowu te oczy dawne, jego opętanie. Przeraził się. Co znowu? Czy znowu pastwić się zacznie? Ale wnet lęk zagłuszyła krew; buchnęła mu do serca, do twarzy.
— Niech się pastwi, niech depce, ale niech da sekundę takiego szczęścia, takie spojrzenie!
Zasiedli we troje w jadalni. Kazała podać przekąski i herbatę, własnoręcznie nalała mu koniaku. Adam zaczął mu opowiadać nowiny stajenne warszawskie, rozmawiali półgłosem, służba się snuła bez szelestu, atmosfera była ciepła, rozmarzenie coraz bardziej ogarniało Aleksandra. Niekiedy oczy podnosił i widział Gizelę równie zamyśloną, nieobecną duchem rozmowie, a łaskawą, jak bywała niegdyś, w rzadkich chwilach, za które potem ciężko pokutował. I zapomniał tej ostatniej sceny, jakby jej nie było nigdy i wszystko jej darował.
— Otóż jak mi radzisz? Ustąpić Kociowi „Kormorana“ za trzy tysiące? — pytał Adam.
— Ustąpić, ustąpić! — odparł machinalnie.
— A którego kupić: „Sandwicha“, czy „Selkirka“?
Ocknął się, zastanowił.
— Czy aby pewne, że „Selkirk“ po „Fortunacie“?
— Jakto? Pokażę ci studbook!
Adam się zerwał i poszedł. Była chwila milczenia i nagle ozwała się Gizela.
— Więc pieniądze za Mniszew oddał pan Losocie?
— Skądże pani to przypuszcza?
— Bo to do pana podobne.
— Pani to mówi o mnie! — zawołał gorzko.
— Tak. Znam przecie pana.
— Nie myślałem, sądząc po tem, co pani mówiła zwykle.
— Nie potrzebuję mówić, co myślę.
— Dlaczego? Żebym cierpiał?
— Dlaczego? — roześmiała się. — Jeśli mnie bawi. gdy kto cierpi, mogę sobie na to pozwolić. Ale nie wierzę w pańskie cierpienia.
— Niech pani nie wierzy. Jestem szczęśliwy.
— Nie wiele panu trzeba! — uśmiechnęła się ironicznie.
Adam wrócił, zanim Aleksander odpowiedział i rozpoczęła się znowu rozmowa o koniach, wiosennym treningu, nadziejach na trzylatkach, cały kram sportowy. Aleksander silił się, by uważać, ale tak bezskutecznie, że hrabianka co chwila uśmiechała się, a wreszcie i Adam zauważył brednie, które plótł i rzekł:
— Musisz być bardzo zmęczony. Idź spać, boś nieprzytomny! Żadnej pociechy niema z ciebie!
Na pożegnanie hrabianka podała mu rękę i wyszedł jak pijany.
Całą, noc chodził po biurze, obracając bezustannie w myśli pytanie, co znaczy ta zmiana postępowania. Jak on postąpi, gdy dalej kokietować i drażnić go będzie?
Wreszcie nad ranem zasnął, znajdując tę tylko odpowiedź, że jest jej zaprzedany, bez sił i woli i że szalony był, rozporządzając sobą, kiedy zależy od fantazji i kaprysu kobiety, która dla zabawy chwilowej, z nudów i próżniactwa, gotowa wszystkie jego postanowienia i zamiary zniszczyć, jak dziecko zabawkę.
Ale już teraz nie desperował, ani marzył ją zdobyć.
Z tem samem niedbałem zuchwalstwem, z jakiem się wyzbył testamentu Wojewódzkiej, Lasocie oddał na przepadłe grosz, ciężko zdobyty, a służył w Zborowie bezinteresownie, tak samo rozprawiał się ze swem sercem.
— Ma służyć na zabawkę, ha, no, trudno! Niech służy! Nie chce przestać kochać, głupie jest, uparte, niech cierpi. Sądzono mi wszystko na marne dać! Poco się borykać z losem? Pokutuje we mnie dusza niefortunna.
Zwykle po takiej rozprawie z sobą wracała mu fantazja i siła. Jakoż nazajutrz wesół był i ochoczy do życia i czynu i, pośpiewując, z czapką na uchu, poszedł do pałacu.
Pani Kalinowska przyjęła go bardzo serdecznie, wypytała o galicyjskie sprawy i, wzdychając, zgodziła się na Sochowicza.
— Naturalnie. Tamto dla pana korzystniejsze. Z całego serca życzę powodzenia i dobrego losu! Niechże pan nas nie zapomni i uważa za najlepszych przyjaciół. Serdecznie dziękuję panu za pracę! Nie zastąpi pana nikt!
— Wierzę! — zaśmiała się Gizela. — Nikt nie będzie pracował: pour le roi de Prusse.
— Niech pani mnie nie przecenia. Przybyłem tutaj pod zarzutem złodziejstwa i oszustwa. Dano mi możność rehabilitacji; ręka, którą mi Adam podał, za brata mnie uznając, dała mi wstęp do towarzystwa równych mi urodzeniem. Zamałom wypłacił jeszcze i zawsze mu dłużny zostanę.
— Tak, ale zawieszasz wypłaty i zmykasz! — odparł żartobliwie Adam. — Ej, coś tam jest podejrzanego w tej Galicji! Przyjadę do Strugi i wyszpieguję.
— Toć wiesz, że mam zdobyć księżniczkę. Muszę się starać o pałac dla niej.
— Dobrze, dobrze! — ucieszyła się pani Kalinowska. — Żeń się pan, ja służę za swatkę!
Gizela, widoczne zniecierpliwiona, ruszyła ramionami.
C’est stupide! — zamruczała, tak, żeby matka nie dosłyszała, a głośno dodała:
— Cóż będzie z naszem polowaniem na lisy?
— Uda się dobrze, bo mamy pełnię na niebie, a ciszę na ziemi. Trzeba tylko wybrać spokojne konie i niechybkie sanki, a ręczę, że oszukamy Reineka.
— Konie — zawołał Adam — ano, to chodźmy do stajen i wypróbujemy kilka par.
Poszli we troje i po długiej naradzie założono pierwszą parę. Aleksander wziął lejce w ręce i powiózł ich wiorst kilka. Konie okazały się za ostre i niespokojne, założono drugą parę. Tak przebierając, zabawili się do południa, wreszcie Adam zaproponował wyścig, a że hrabianka trzymała z Aleksandrem, Adam pojechał sam, oni we dwoje. Naznaczono metę w Małyniach i ruszyli.
Jak ptak lecieli. Wiatr im siekł twarze, konie szły największego kłusa, nie ustępowały na krok jedne drugim.
O parę wiorst za miasteczkiem rzekła Gizela:
— Puść go pan naprzód, niech przeforsuje swoje konie. Dopędzimy przed Małyniami.
Wstrzymał konie i rzekł z uśmiechem:
— Niechże pani zapamięta, że z pani woli przegram. Już za parę minut nie napędzimy tamtej pary. Stracone!
— Mniejsza z tem! Wicher mi oddech tamuje, wolę przegraną, niż chrypkę.
Pokręcił głową.
— A ja wolę nawet tyfus, niż przegraną.
— Ano, to leć pan!
— Już teraz za późno! — rzekł, patrząc przed siebie.
Roześmiała się.
— Gdyby nie to, mniejsza o moją chrypkę. Grzeczny pan bardzo!
— Myślałem, że pani chodzi o wyścig.
— W tej chwili nie. Chciałam spaceru i rozmowy. Dobrze się pan bawił ostatnim razem w Warszawie?
Spojrzał na nią.
— Ja wcale nie byłem temi czasy w Warszawie.
— Nie wiem, co pan nazywa: temi czasy. Pytam o tę bytność, kiedy pan był na „Carmenie“.
Milczał chwilę, wreszcie odparł:
— Wtedy byłem chwilowo za osobistemi sprawami. Możem i wstąpił do teatru, nie pamiętam.
— A nas pan nie spostrzegł w loży?
— Adam mnie widział? — spytał niespokojnie.
— Nie sądzę. Był pan tak ukryty, że ja nie byłam pewna, czy się nie mylę.
Uśmiechnęła się złośliwie, więc on się rozgniewał.
— Byłem, prawda, i widziałem panią. Nie wolno mi? Dlaczego się pani śmieje? Czy to panią bawi?
— Czasami, tak! — odparła powoli.
Śmignął batem.
— Gdybym należał do towarzystwa pani, miałbym szczęście przeflirtowania jednego karnawału.
— Może być. Lubię rozmaitość.
— No, to się cieszę, że stoję na uboczu, bo po takim karnawale postrzelałbym następców.
Tiens, a możeby i to było zabawne. Miałby też pan sporą robotę, bo: die Dummen werden nie alle.
Roześmiał się.
— I taka rozmaitość bawi panią.
— Wszystko jest głupstwem! — odparła lekceważąco.
— To mi pani żal! Musi być nudne życie, pełne małostek. Czynić, czy czuć, na umor, to dopiero zabawa!
Roziskrzyły mu się oczy i rozdęły nozdrza.
Spojrzała ku niemu. Miała czasami pociąg do tej suchej, nerwowej twarzy, z której tryskała siła, wola i namiętność. Był tak różny od przeciętnych ludzi i flirt z nim byłby też oryginalny. Ale się go bała i cofała, jak przed przepaścią. Teraz jednak ośmieliła się więcej, niż zwykle.
— Sądząc po pana słowach, zgroza ogarnia, jak przed szałem natury, ale tak nie jest. Ma pan za wiele woli i ambicji.
— Jedna pani właśnie tego nie poznała, niestety! Nie miałem ambicji, gdym się przed panią ukorzył, ani woli, żeby odtrącony, panią znienawidzić, za najcięższą obelgę, jaką zniosłem, a pozwalać pani dalej bawić się z sobą, jak z pinczerem.
— Zaczynają, się impertynencje! — roześmiała się. — Czy nie dość panu mej łaski, że je zwykle cierpliwie znoszę? I ja siebie nie poznaję w tym razie. To powinno panu bardzo pochlebiać.
— Wcale a wcale. Płaciła mi pani za tę chwilową łaskę impertynencjami wobec towarzystwa.
Vous étes imbécile! — zawołała niecierpliwie. — Robiłam, co mogłam, żeby rządcy się pozbyć.
— A teraz, gdy się pani pozbyła?
— Staraj się pan mnie bawić czasami. Niezbyt często, żebym się nie znudziła i niezbyt rzadko, żebym nie zapomniała.
— I tak, ad itnifinitum?
— To zależy od pana.
Zaciął konie i umilkł na chwilę.
— Zbiera się nowa serja impertynencyj! — zauważyła z uśmiechem.
— Nie! — potrząsnął głową. — Myślałem o czem innem. Służę pani do zabawy, tylko gdy mnie się taka zabawa sprzykrzy, zakończę po swojemu.
— Jak?
— Zobaczy pani. Postaram się, żeby nie było nudne.
— I pozabija pan wszystkich! — odparła żartobliwie.
Dojeżdżali do Małyń, gdzie już stał triumfujący Adam.
— Czy pan uważa siebie za pobitego? — spytała zalotnie Gizela.
— Naturalnie, bom żadnej nagrody nie zdobył — odparł, pewny, że go spiorunuje.
Ale uśmiechnęła się tylko zagadkowo i zacżęła wołać na Adama:
— Możemy wracać. Wygrałeś, szczęśliwcze! Siadaj z nami! Mama już pewnie z obiadem czeka.
— A dobrze! — odparł Adam. — Ręce zmroziłem chyba. Ty bo, Olku, masz żelazną wytrzymałość, aż ci zazdroszczę. Ale się końmi pół-krwi nie porywaj na córki „Kormorana“. Mówiłem ci! Czy wam nie zimno? Wiatr syberyjski dmie. Kazałem klacze wziąć do stajni. Przyślę po nie Walentego. A co? Jak szły!
I, uszczęśliwony, całą drogę prawił i prawił, nie czekając odpowiedzi...
Ubierając się do obiadu, hrabianka długo przeglądała się w lustrze, zamyślona, wreszcie uśmiechnęła się po swojemu, trochę zalotnie, trochę lekceważąco i szepnęła przez zęby:
— Niech jedzie! Wróci, kiedy zechcę, i będzie, czem zechcę!




X.

Lasota od miesiąca bawił w swej Czernicy.
Zajmował dwa pokoje w opuszczonym pałacu i od rana do późnej nocy ujadał się z żydami. Potrzebował, jak zwykle, pieniędzy i sprzedawał, co miał, co mógł mieć i czego mieć nie mógł.
Wszystko mu było jedno, że go obdzierano ze skóry, byłe zarwać narazie jak największą sumę i jak najprędzej z domu się wyrwać.
Nudziło mu się nieznośnie, to też ucieszył się okrutnie, gdy pewnego wieczora zjechał doń Aleksander Kalinowski ze Strugi.
— Zbawco! Bóg cię tu zsyła! — zawołał radośnie. — Od dwuch tygodni chrzczonej duszy nie widziałem.
— Ładnie musiały eię niechrzczone urządzić! — odparł Aleksander.
— Phi! — lekceważąco odparł Lasota. — Najgorsze, że tak długo męczą. Przed niedzielą się nie uwolnię. Cóż u ciebie. słychać? Podobno dokazałeś cudu, okpiłeś starego Malickiego i porastasz w pierze na Strudze. Wiesz, powinieneś kupić u mnie Czernicę. Dam ci à fond, perdu.
Weszli do gabinetu. Aleksander poszedł do komina i grzał ręce, bo wieczór październikowy był chłodny.
— Stary Malicki sam cenę dzierżawną oznaczył, więc się chyba sam okpił. Rzeczywiście dobre miałem te trzy lata, i żeby takich jeszcze kilka, Czernicę będę mógł kupić!
— Koszałki opałki! Za lat kilka będziesz panem na Strudze, a moja Czernica przejdzie na Stary Testament. Nie mnie czekać lata.
— Myślisz, że się ożenię z Józią? Nie!
— Okropnie jesteś głupi! Tyle lat dać się za nos wodzić kokietce i życie marnować. Żeby twoja matka żyła, opowiedziałbym jej, w jakich złych jesteś rękach.
— Moja matka zna mnie do gruntu i nie miałem przed nią tajemnic.
— I może pochwalała to zapamiętanie bezsensowe?
— Nie znajdowała, żeby to było marnowaniem życia i wolała, niż wasze romanse na setki. Zresztą mówmy o czem innem. Dokąd wyjeżdżasz stąd?
— Sam nie wiem. Gdzieś na polowanie zapewne.
— Jedź ze mną do Zborowa. Masz pewnie zaproszenie.
— Mam, ale nie wiem, kto więcej będzie. Żebym tam spotkał Freda i Gucia, tobym pojechał.
— Widziałem ich obu na wyścigach jesiennych i wybierali się stanowczo.
— Ano, to jadę. Weźmiesz mnie na swoje konie, bo nie trzymam stajni a w tej mojej Jerozolimie.
— Więc w poniedziałek ruszymy.
— Fe, poniedziałek feralny dzień! Jeszcze który z nas żyw stamtąd nie wróci.
Aleksander ruszył ramionami.
Zapalił cygaro, wyciągnął się w fotelu przed kominkiem i, uradowany z towarzystwa przyjaciela, wesoło zaczął:
— Ależ Tekeny skończył niefortunnie!
— A cóż! Musiał poślubić ciocię.
— Uciekł od niej, ale go odnalazła i zaprowadziła jak Ifigenję do ołtarza.
— Śmiej się, śmiej! A dałbyś wiele, żeby ciebie tak zaprowadzili, zamiast wodzić po manowcach flirtu. Istny: rallie paper.
Aleksander poczerwieniał i brwi zmarszczył:
— A któż więcej ze mną do tych łowów należy?
— Wyznam ci na pociechę, że ostatniemi czasy hrabianka była bardzo stała w swej ostatniej fantazji, tak, że aż zaczęto o tem gadać. I to dla ciebie najgorzej.
Aleksander podniósł gorejące oczy z niemem pytaniem.
— Bo zlęknie się plotek i kompromitacyj i wpadniesz w niełaskę. Innego epilogu być nie może, bo jesteś dla jej pychy i dumy za małą partją na męża. Zresztą miałeś szalone szczęście! Wiesz, gdym się o nią oświadczył, daję ci słowo honoru, kochałem, nie myślałem o fortunie. Nie zyskałem nic, nic, najmniejszej laski. I nie ja jeden! Legjon był odtrąconych bez litości!
Aleksander wstał i przeszedł się po pokoju, rozdrażniony. Żadna moc nie zmusiłaby go do wyznań.
— Zatem jedziemy w poniedziałek. Zaproszenie jest na środę, a wcześniej nie mogę się wybrać. Jadę jutro do Malickiego, do Lwowa, zajmie mi to trzy dni. Przyjedziemy w porę, wieczorem na tańce. W piątek polowanie z chartami. Prowadzę dwie sfory doskonałych psów dla Adama.
Lasota zadzwonił, kazał podawać kolację i światło i, grzebiąc zawzięcie pogrzebaczem w głowniach komina, rzekł:
— Wiesz ty, coś powinien zrobić? Pogodzić mnie z Malickim.
— I owszem, tylko przestań grać!
— Ba! I cóżbym robił? Pracować już się nie nauczę, a nic innego mnie nie bawi. Ty tego nie rozumiesz, bo ty jeszcze możesz kochać, czuć, jesteś pełen życia. A mnie to jedno zostało! Et, lepiej zagrajmy w baka! Licho bierz Malickiego, za tydzień mogę być od niego bogatszy, a od ciebie szczęśliwszy. Zeszłej zimy w Nizzy wygrałem w jeden wieczór trzykroć sto tysięcy franków i omal ci nie odesłałem długu. Ile tam tego jest?
— Nie pamiętam. Mniejsza!
— Nazajutrz przegrałem połowę.
— No i cobyś zrobił, żebyś przegrał sześćkroć?
— A cobyś zrobił, żebyś przegrał swoją szklaną górę, na którą się drapiesz tyle lat? Ty także uprawiasz hazard całe życie, a mnie się dziwisz. No, cóż, zagramy?
— Nie dzisiaj, bo mi się spieszy. Wpadłem, żeby cię do Zborowa zamówić, chwilę pogawędzić i kolację zjeść. Jestem w drodze do Sokala.
— Niechże cię licho porwie z tą wieczystą jazdą i interesami. O wiele wygodniej traci się pieniądze, niż się je zbiera, dlatego nigdy nie miałem gustu do zbierania. Powiedz-no jeszcze jedno: ładna ta Józia Sławska?
— Bardzo przystojna.
— I zawsze w tobie zakochana.
— Niegroźne są zakochania siedemnastoletnie. Bywa tam u nich młody Nietyksza, bardzo porządny i elegancki chłopak. Ten ją weźmie.
— Naturalnie, jeśli ty nie upilnujesz. To jest zgroza tak wszystko marnować. Ty do niczego nie dojdziesz, pomimo szalonego szczęścia! Słuchaj-no: ostrożnie, za wiele stawiasz na kartę!
— Zawsze wszystko, co mam.
Lasota głową pokręcił i wstał, bo oznajmiono kolację.
Pomimo namów Aleksander nie dał się zatrzymać na noc i wyjechał, zapowiadając, że wstąpi rano w poniedziałek.
Jakoż o świcie tego dnia zbudził Lasotę i gwałtem wyciągnął z łóżka. Konie stały pod gankiem, węgierska czwórka, doskonale dobrana, pogoda była jasna i sucha, droga dobra.
— Przyjedziemy za wcześnie! — ziewał Lasota. — Te bestje muszą wściekle chodzić.
— Mamy komorę i złe tam drogi. Wielki czas!
— Bodajeś kark skręcił z tą gorączką! A gdzież psy?
— Wyprawiłem naprzód.
— Trzeba być chłopem, żeby wstawać o tej porze. Józef, pakuj rzeczy!...
I, mrucząc, poddał się losowi.
Ruszyli tedy ku granicy. Aleksander sam powoził, konie szły jak wicher, on, szczęśliwy, pogwizdywał; dobra była jazda. Ale na komorze zmitrężyli godzinę dłużej i wieczór był ciemny, gdy z miasteczka, wjechali w dworską wysadę i zobaczyli rzęsiście oświetlony pałac zborowski.
Aleksander umilkł, bo mu za mocno tłukło się serce w piersi. Zajechali pod boczny ganek i weszli na korytarz gościnnych mieszkań, gdzie na nich już czekał lokaj.
Muzykę słychać było z salonów i gwar zabawy.
— Czekaliście nas? — spytał Lasota.
— Po południu przyszły psy i dojeżdżacz pana Aleksandra. Pan dziedzic kazał czekać i przeprosić, że nie będą panowie mieli osobnych pokoi. Pełno dam najechało. Jasny pan będzie mieszkał z hrabią Alfredem, a pan Aleksander w gabinecie pana dziedzica. Pałac zapchany, jak nigdy.
— Ślicznie! Bardzom rad z towarzystwa hrabiego Alfreda. A hrabia Gustaw jest?
— Jest.
— To mi nic do szczęścia nie brak, tylko wody, mojego kuferka i twojej pomocy.
Teraz Lasota gwizdał, szczęśliwy.
Aleksander rozlokował, się w gabinecie Adama, przebrał w strój balowy i poszedł do salonów.
Chwilę stał w progu, patrząc na tańczących i witając znajomych, wreszcie ruszył do pani Kalinowskiej, królującej wśród starszych dam.
Zatrzymywany co krok rozmową, zapytaniem, posuwał się powoli, spełniając towarzyską powinności, klnąc ją w duchu, a uśmiechając się uprzejmie.
Kilkanaście par tańczyło walca, parę razy hrabianka przemknęła obok niego, nie patrząc, jakby nie poznając. Ale te czasy minęły, gdy wątpił i lękał się zdrady.
Gdy usiadła na chwilę, stanął przed nią i głęboko się ukłonił. Wstała leniwie, jakby przez grzeczność, niechętnie, i walc ich uniósł.
Wtedy ciężko się na nim oparła i rzekła niecierpliwie:
Vous avez pris da temps pour vetnr?
Odpowiedział jej tylko spojrzeniem, pod którem, zadrżała.
— Patrzą na nas! — szepnęła.
— A moich tańców nikt nie zabrał? — spytał.
— Co było pana, to i będzie.
— Wszystko? Zawsze?
— Zawsze, najlepsze! Dosyć tego walca! Tańcz pan ze wszystkiemi, nie zwracaj uwagi!
Quelle corvée! — wyrzucił z siebie wściekle.
— Jednak ja ją spełniam. Pierwszy kontredans pański, proszę nie zapomnieć.
Wysunęła się z jego rąk. On, posłuszny, zaangażował pierwszą lepszą damę i tańczył dalej, aż dopóki wodzirej nie dał muzyce sygnału.
Wtedy się rozejrzał i, nie widząc w sali hrabianki, wyszedł do gabinetu, niezdolny do rozmowy i uwagi.
W gabinecie pełno było gruchających par, szmeru rozmów, szelestu balowych sukien, urywanych uśmiechów. Perfumy i kwiaty tworzyły rozmarzającą atmosferę, nikt na niego nie uważał.
Poszedł dalej i znalazł się w buduarze pani Kalinowskiej, także pełnym ludzi i szeptów. W tej chwili Gizela Ukazała się w dalszych drzwiach. i zawołała swobodnie:
— Przysłali pana po kotyljonowe przybory? Dobrze, zabierz je pan, tu leżą!
I usunęła się; wszedł do jej saloniku, oświetlonego jedną tylko purpurową lampą. Nie było tu nikogo; na stoliku, za wysokim ekranem, leżały stosy fraszek jaskrawych.
— Bierz pan! — szepnęła prawie bez dźwięku.
A on ją ramionami do siebie przygarnął i gorejącemi usty całował. Ręce Gizeli splotły się na jego szyi i trwała długo cisza.
Wreszcie ona usunęła go, jakby z żalem, i rzekła głucho:
— Idź-że, zostaw mi trochę przytomności na resztę balu!
— Poco być przytomnym, kiedyśmy szczęśliwi! — odparł.
— Ażeby nimi pozostać. Tu es fou! Tylu ludzi! Zabieraj te ordery i wynoś się! Au revoir!
Przechyliła się, musnęła ustami po czole i dłonią zakryła mu oczy.
— Zgaś je, bo na. zdradzą! — dodała z uśmiechem.
I wymknęła się do dalszych apartamentów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy nad ranem bal się skończył, Aleksander jeden z ostatnich przyszedł do gabinetu Adama, przebrał się i, nie myśląc nawet o śnie, rzucił się na fotel, aby żyć dalej wspomnieniem szczęśliwości bezmiernej.
Siedział tak rozmarzony, bogom równy, przechodząc myślą wrażenia rozkoszne, gdy wszedł Adam.
— Nie śpisz! To dobrze! Nie mieliśmy czasu trzech słów do siebie powiedzieć, a bardzo ciekawy jestem, co myślisz o moim liście.
— Jakim liście?
— No, ostatnim, com wysłał przed tygodniem.
— Wcalem go nie otrzymał. Byłem ciągle poza domem.
Tiens, więc ci muszę znowu wszystko da capo opowiedzieć. Wyobraź sobie, żenię się!
— Serdecznie winszuję! Zawszem cię namawiał. Ko i któraż zdobyła twe sportowe serce?
Adam wyglądał nieswój; zacząć było łatwiej, niż skończyć.
— Wiesz, ja sam dotąd nie oprzytomniałem. To było toś tak niespodziewanego, nagłego, że dalibógi gdyby nie dotykalne dowody, myślałbym, że śnię. Tyle lat byłem ślepy i niedomyślny, że Gizela mnie kocha, aż mi ona sama otworzyła oczy.
Odetchnął Adam, ale nie śmiał spojrzeć na kuzyna i prędko dalej mówił, chodząc po pokoju:
— Wszystko wtedy zrozumiałem: jej ciągłe odrzucanie najlepszych partyj, częste rozdrażnienia i fantazje i różne z nią rozmowy. Strasznie byłem głupi. No, teraz minęło i doszliśmy do porozumienia. Jeszcze zaręczyny nieogłoszone, ale matka już wie i ja wygrałem wielki los. W karnawale ślub. Nie prawda, że to niespodzianka?
— Więc hrabianka sama ci się oświadczyła? — spytał Aleksander zachrypłym głosem.
Musiał się przeziębić na tańcach.
— Było to tak. Matka na nią kiedyś napadła, że o opinję nie dba, że się bawi z każdym, że się naraża na plotki. Zwykły temat gderania. Wtedy ona przyszła tutaj do mego gabinetu i powiada, że raz chce koniec zrobić, że jej to życje obrzydło, żem przecie powinien się domyślić, na kogo czeka i kogo pragnie; no i zrozumiałem. Mówię ci, od tej chwili jestem bezustannie pijany.
— I napisałeś do mnie pod pierwszem wrażeniem?
— Tak. Bo widzisz, po pierwsze: należało ci się to, jako najbliższemu krewnemu, a po drugie: czuję przez skórę, żeś mi prawdziwie brat i życzliwy przyjaciel. Musiałem ci mojem szczęściem się pochwalić!
— I hrabianka o tem wiedziała?
— A jakże. Powiadam: nie wytrzymam, napiszę do Aleksandra; a ona odparła: napisz, że go pasuję na najbliższego domownika!
Aleksander zerwał się z miejsca. Tego było zanadto. Więc wiedziała o wyprawieniu listu, była pewna, że go odebrał, gdy przed paru godzinami, w zimowym ogrodzie...
Zachwiał się i ręką oczy zakrył.
— Co ci? — spytał Adam. — Pewnie cię łeb boli. No. a ja ci tu baję! Już idę. Kładź się spać!
I wyszedł, wołając lokaja, czy kąpiel gotowa.
Aleksander do okna przystąpił.
Z mgieł wstawał dzień późny, jesienny, dzień bez słońca i koloru. Jednolicie szary był cały świat, Aleksandrowi się zdało, że w szarość tę zstępuje, osuwa się, porwany próżnią.
Wokoło niego buczało i szumiało, a on jak warjat zaczął ustami poruszać, szeptać wciąż jedno, co mu, niewiadomo skąd, przyszło do pamięci:

Wer wagt es, Rittersmann oder Knapp...
Wer wagt es, Rittersmann oder Knapp.

Przymykał oczy, widział kłęby mgły, przecięte tęczami krwistemi, słyszał szim i czuł zawrót otchłani. I jak obłąkany powtarzał wciąż machinalnie:

Zu tauchen in diesen Schlund?

Stał tak może godzinę, wreszcie się poruszył i zaczął zdejmować balowe ubranie.
Zęby mu szczękały, a twarz płonęła.
Przebrał się w strój do konnej jazdy i wyszedł z pałacu, prosto ku stajniom i kazał sobie osiodłać swoją „Flammę“.
Klacz się rozrosła i spoważniała, jak przystało na matkę trzech potomków krwi „Alicji“, i masztalerz, podając strzemię, rzekł:
— Ciężka już, ale nogi czyste. Jeszcze niejedną młodą pobije. A jaka matka!
I pieszczotliwie, ją pogłaskał.
Aleksander się uśmiechnął i ruszył żywo.
Minął miasteczko i znanemi sobie miedzami i prostkami wyjechał do Mniszewa.
Zmieniony był doszczętnie. Nowonabywca, spekulant, rozparcelował cały folwark, nawet dwór.
Wycięte były stare sady, zniesiony dom i budynki, trzy kolonje zajęły ich miejsce.
Grosz na groszu zarobił właściciel na tym interesie. Niemcy koloniści nie dbali o upiory, na miejscu owych tajemniczych mogił były teraz grzędy z kapustą.
Jadąc stępa, Aleksander oglądał to wszystko i, widząc idącego drogą znajomego chłopa, pozdrowił go i spytał, gdzie się podziała niema Walera.
— O, będzie już trzy lata, jak ją Niemcy ubili — odparł chłop, ponuro na kolonję patrząc.
— Jakto ubili?
— Kołami ubili, gdy im nie dawała mogił orać. Znaleźli ją nasi pół martwą pod płotem w rowie i w trzy dni zmarła. Żeby mówiąca była, odsiedzieliby zbóje w kryminale, ale taka, to i niepomszczona odeszła.
— Toście wielką prawdę rzekli, gospodarzu! — rzekł Aleksander, żegnając chłopa.
Teraz klaczy cugle puścił, na gościniec się wydostał, minął Małynie, lasy Zborowskie, aż do pól, kędy owa sławna szopa stała, gdzie piorun ich trafił.
Szopa była teraz nowa, wokoło nowe runie, na niebie październik ponury, w powietrzu zapach pleśni i wilgoci.
Drobniutki deszczyk mżył i chłodził rozpalone czoło. Zatrzymał się i rozglądał po krajobrazie i przypominał.
Sześć lat minęło od owej chwili, gdy w te strony jechał, by zdobyć szklaną górę.
Przez te sześć lat Wojewódzcy się rozwielmożnili. Lasota sto razy się odegrał, Adam zdobył Gizelę, Józia odzyskała rodzinę i majątek, każdy coś zyskał, do czegoś doszedł, tylko on był przegrany i pobity, i wstecz myślą sięgał, jak człowiek, co przed sobą już nic nie ma.
On i żebraczka Walera nie umieli się bronić, albo też raczej walczyli o mrzonki i służyli grobom!
Ona nie miała sił do obrony, a on nie miał prawa. Ją zabili, on musi sam ustąpić.
Powoli, zatopiony w myślach, zawrócił „Flammę“. Zaczął z sobą obrachunek. Przez te sześć lat nie popełnił przecie nic złego, nie opuścił żadnego obowiązku, a jednak oto był pobity, przegrany, odtrącony.
Więc tylko będąc bez czci i wiary, można ludziom imponować i dojść do czegoś.
Trzeba wyznać wszystko Adamowi i zdradzić kobietę, albo milczeć, żyć dalej i zdradzić Adama.
Krew mu się rzuciła do oczu. Przecie to ona przypuszczała, że on to uczyni, ona tak układała. Miał być „domownikiem najbliższym“. Ohyda! Tak go kochała!
Rozpacz, wstyd i ból zmieszały się w duszy.
Taką kochał nad życie, taką ubóstwiał i taką ona jemu dała nagrodę i taką zdobył u niej opinję. Był dobrym tylko na kochanka, na wspólnika zdrady i kłamstwa. Poto zdobywał szklaną górę, głupi entuzjasta!
Skręcił w las, w gąszcz bez drogi, a gdy się głęboko zaszył w młody jodłowy zagajnik, zsiadł z konia, na ziemię się rzucił i wył, gryząc wściekłemi usty mchy.
Potem się uspokoił i długo leżał bez ruchu, z twarzą zimną i skamieniałą. Tak zwykle po wybuchach wściekłości odzyskiwał swą moc i miał silne postanowienie. Jakoż i teraz podniósł się z ziemi, wsiadł na koń, w położeniu się zorjentował, wydostał się na znany sobie tryb leśny i w pewnym już kierunku klacz poprowadził.
Las się skończył i wiankiem półmilowym objął faliste pola izabelińskie, folwarku Gizeli, skąd się zwykle polowania rozpoczynały. Zwierz lubił tu przebywać, mając kryjówki po debrach i wąwozach, któremi te łany były pocięte i które opóźniały psów i jeźdźców.
Nieraz tu Aleksander szczuł chartami lisy i zające, więc znał wszystkie zakątki.
Rozejrzał się, oczami szukając „Pańskiej Debry“ i ku niej naprzełaj ruszył.
Łan był, zda się, tam gładki i równy, klacz szła raźno, gdy wtem raptownie się zatrzymała, wyciągnęła głowę, stuliła uszy i zachrapała.
Roześmiał się pogardliwie.
— Hej, złota, postarzałaś i znikczemniałaś w dostatkach. Boisz się śmierci, głupia! Wolisz pójść żydowi na skórę, przy końcu karjery! No, nie — na taki koniec my z tobą nie rośli.
Ale jej nie zmuszał do skoku, tylko się na siodle przechylił i patrzył.
Tu grunt się kończył przepaścią, na kilka sążni głęboką, na dnie, wiosną, strumień biegł z lasów, rwał grunt coraz drapieżniej, nawłóczył gałęzi, pni, kamieni. Dąb, który niedawno rósł przy brzegu, podmyty wodą, zwalił się w kłąb i sterczały korzenie jego połamane, ostre jak szpony, ziemia była niepewna, pod kopytami klaczy zaczęła się usuwać, zwierzę uskoczyło przerażone, kręcąc się i sapiąc.
Aleksander znowu wkoło się rozglądał, jakby plan topograficzny zdejmował, notował sobie w pamięci jakieś punkta. Wreszcie cugle zebrał i zawrócił ku drodze.
Chłodno było, ale twarz mu wciąż gorzała.
Spojrzał na zegarek: była druga po południu.
W Zborowie zapewne już odespali przetańczoną noc, musiał się śpieszyć i musiał zupełnie siebie opanować, żeby się niczem od reszty towarzystwa nie różnić.
— Przecie potrafię udawać jedną dobę! — mruknął. — Inni udają całe życie...
Gdy wrócił, była piąta godzina. Panowie grali w karty u Lasoty, panie ubierały się do obiadu, w tłumie i gwarze nikt się nie dziwił jego nieobecności, tylko Adam spytał, gdzie jeździł.
— Tak, trochę w pole, żeby się do jutrzejszego polowania przetrenować. Wszak od Izabelina zaczniemy.
— Naturalnie. Ale, mój drogi, poprowadzisz dzisiaj, Gizelę do obiadu. Skarży się na ból głowy, a z taką nie potrzebuje forsować się rozmową.
— Służę, będę sam mówił, nie wymagając odpowiedzi.
— Dziękuję ci! Nie wiesz, jak mi jest miła ta zgoda między wami. Bałem się ciebie!
— Mnie? Dlaczego?
— Tak, myślałem...
Aleksander przerwał śmiechem.
— Myślałeś, żem ci nie brat. Uspokój się! Nie będziesz miał drugiego wierniejszego.
I podali sobie.ręce.
W tej chwili odwołano Adama, a Lasota dojrzał Aleksandra i zaczął go wzywać do gry.
— Bój się Boga! Gdzie się kryjesz dzień cały? — Tyle drogiego czasu przeszło! Spróbuj szczęścia!
Spróbował i zaczął wygrywać, więc po chwili cisnął karty i rzekł niechętnie:
— Nie cierpię takiej weny. Toć tu nawet niema przyjemności walki z losem.
— Istny Polikrates! — ktoś się roześmiał.
— Tak, trzeba Erynjom ofiarę dać! — odparł Aleksander takim szczególnym głosem, że pomimo gorączki karcianej Lasotę to tknęło i oczy na niego podniósł.
— Jakie on ma paskudne oczy! — pomyślał. — Musiało mu się coś stać. Trzeba będzie się dowiedzieć.
I z tem życzliwem postanowieniem wrócił myślą do gry.
Aleksander przebrał się do obiadu i poszedł do salonów, gdzie mniej zapamiętali gracze już się zbierali około dam.
Zdaleka ujrzał Gizelę, wzywającą go oczami, ale pozostał przy pani Kalinowskiej i rozmawiał swobodnie o wspólnych galicyiskich znajomych, aż dopóki lokaje nie otworzyli uroczyście drzwi do jadalni.
Wtedy się zbliżył do hrabianki i podał jej ramię. Była obrażona, niełaskawa: milcząc, zajęli miejsca u stołu.
Dopiero, gdy gwar rozmów objął całe towarzystwo, zwróciła się ku niemu i spytała niecierpliwie:
— Gdzież to pan opędził dzisiejszy dzień cały?
— Byłem na schadzce! — odparł.
— Z jakąś dawną flammą, w miasteczku? — rzuciła pogardliwie. — Nie traci pan czasu i szerokie ma serce!
— Serce mam szerokie, ale zawsze na jedną tylko osobę. Dziś miałem schadzkę z tą, która je po pani zajmie. Pierwszy raz ją widziałem dzisiaj, ale jutro już do niej należeć będę, a ona do mnie.
Elle n’est pas difficile:
— O nie, tylko mało kto ma do niej gust!
Roześmiał się; Gizela ruszyła ramionami.
— Impertynencje pana stają się coraz brutalniejsze — mruknęła rozdrażniona.
Spuścił głowę, jakby zbierał myśli, i po chwili rzekł ciszej:
— Dowiedziałem się rano dzisiaj od Adama, że się żeni z panią. Listu jego nie odebrałem!
Spojrzał na nią, była zupełnie spokojna, czekała, co dalej powie.
Ale on znowu umilkł, z powodzi słów wybierając setne, aby utrzymać spokój i siłę, i nagle zaczął mówić tonem głuchym i smutnym:
— Wiadomo pani, że oprócz magnackiego nazwiska, ojciec mi nic nie zostawił. Postanowiłem zdobyć, co mi wydarto, a uchować w całości wszystkie tego jedynego spadku obowiązki. Jest-to stara idea, średniowieczna, z której bardzo słusznie szydzą plebeje, bo ci, którzy ją przedstawiają, sponiewierali doszczętnie. Alem ją dosłownie wziął i powiedziałem sobie: Fortuny może nie zdobędziesz, ale wielkim bądź. W ten tylko sposób magnatem zostaniesz.
— Dlaczego mi pan to mówi, tak bez racji? przerwała mu Gizela lekko zaniepokojona.
— Dlatego, żeby, gdy kto kiedy spyta panią o Aleksandra Kalinowskiego, mogła pani odpowiedzieć, że go znała, że był to człowiek może głupi i szalony, ale prawy i czysty na honorze, nikogo nie zdradził, nigdy nie skłamał, nic nie ukradł, nie znał, co wstyd i hańba i nie potrafiłby przeżyć przypuszczenia nawet, że go o cośkolwiek takiego posądzić mogą.
Vous dévenez complétement fou — szepnęła hrabianka.
— Nie, pani, ja właśnie odzyskałem przytomność odparł, spuszczając oczy pod jej gorącem spojrzeniem.
Zagryzła usta, ale tak była pewna swej nad nim mocy, że po chwili uśmiechnęła się lekceważąco. Naturalnie, będzie się buntować, warczeć, wyć, jak dziki lew ranny, ale ona mu da rady i zachowa tę swoją fantazję, jedyną, o którą dbała, ze wszystkich swych wielbicieli.
— Poco być przytomnym, gdy się jest szczęśliwym! — szepnęła tak, że on tylko mógł słyszeć.
Na to wspomnienie zadrżał i twarz mu się skurczyła, ale ani nic nie rzekł, ani oczu nie podniósł.
Machinalnie odsuwał podawane półmiski i odmawiał wina, a pił tylko dużo wody.
Grizela zaczęła rozmawiać ze swoim sąsiadem z prawej strony, aby go więcej nie drażnić, a na siebie nie zwrócić uwagi towarzystwa.
— Wieczorem, po obiedzie, znajdziemy swobodniejsze miejsce i chwilę. Wtedy mu uszu natrę i do rozumu zagadam. Ostatecznie mniej jest wściekły, niż się spodziewałam! — myślała.
Biedny magnat! Tak go rozumiała!
Ale po obiedzie i wieczorem już się ani na chwilę nie spotkali. Aleksander krótko zabawił w salonach i potem gdzieś zginął. Adam przypuszczał, że zmęczony musiał się schować do Sochowicza, do oficyn, aby spokojnie zasnąć.




XI.

Nazajutrz wymarzony był dzień do polowania
Rosa opadła i grubemi kroplami szkliła się na trawie, niebo było czyste, powietrze jasne, pełne rzeźwych zapachów. Nabrały barwy wyraźnej lasy i szmaragdowe runie, a białe pajęczyny sunęły nad ziemią, wróżąc jeszcze ciepłą jesień.
Posiodłane konie parskały ochoczo, a charty tarzały się z uciechy, lub posforowane, gotowe do lotu, nastawiały uszu i wyciągały niecierpliwie spiczaste pyski, poglądając za bramę.
Zbierali się myśliwi i szykowne amazonki, flirtowano wesoło przed pałacem, nawoływano się i dowcipkowano.
Adam, pomagając wsiąść na koń Gizeli, zdobył się nawet na komplement i rzekł z zachwytem:
— Nie wiem, kto piękniejszy i bardziej rasowy: ty, czy ten twój „Macduf“.
— Nie udawaj! — roześmiała się. — Żeby trzeba było wybierać, poświęciłbyś mnie bez wahania.
— Nie, na serjo, nie! — odparł z przejęciem.
Wtem poskoczył i poczerwieniał z gniewu.
— Kto się ośmielił ruszać i osiodłać „Flammę“? — zawołał na masztalerza, który klacz podprowadzał.
— Ja kazałem! — odparł za nim głos Aleksandra.
Zgarnął cugle i wskoczył na siodło i, porządkując strzemię, dodał:
— Klacz, którą-m z sobą przyprowadził, zakulała — w drodze. Wziąłem tedy moją starą, żeby przypomniała młode lata.
— Ależ czy się godzi? To kryminał! — protestował oburzony Adam. — Zresztą ona nie do chartów!
— Bądź spokojny, że dojdzie tam, gdzie żaden z waszych nie dojdzie!
— Nie nudź! — upomniała Gizela. — Wszyscy gotowi, ruszajmy!
Adam odszedł, klnąc przez zęby.
Gizela ruchem pręta i wzrokiem wskazała Aleksandrowi miejsce obok siebie i kawalkada ruszyła ku bramie.
Lasota zbliżył się do hrabianki i tak we troje wyjechali na końcu.
— Ja się nie spodziewam laurów na tem polu. Mam krótki wzrok, nic nie dopatrzę, a przy doganianiu nigdy dość konia nie wypuszczę, bo się wiecznie boję kark skręcić w tych przeklętych debrach. Ta zabawka średniowieczna, zachowana dla przyjemności takich siłaczy, jak Aleksander.
— Co? Skręcenie karku, czy szczucie zajęcy? — tamten spytał z uśmiechem.
— Żebyś sobie postanowił nawet takie głupstwo, jak zamordowanie nieszczęsnego zająca, tobyś gotów kark skręcić! Może nie?
— Zawsze lepiej kark skręcić, niż kark giąć, lub wykrzywiać. Krótszy ból i prędszy skutek.
— To moja zasada w grze. Lubię stawiać en plein. Ale w życiu lepiej się udają kombinacje i kompromisy z losem i tylko giętkie karki dochodzą do celu i do szczytów.
— A ja drwię z celu, do którego się pełza, i z zaszczytów, które tak się zdobywa. Przy pierwszym takim kroku już człowiek jest pobity, bo musi sobą pogardzać, a wtedy już nawet dobrej śmierci nie jest wart!
Lasota i Gizela spojrzeli na niego. Był blady, usta miał spieczone i ponure, złe spojrzenie. Patrzył przed siebie w próżnię i dodał po chwili przerwy i namysłu:
— Tchórze i hipokryci ponadawali nikczemności różne nazwy, ale kto śmiały, rzecz nazywa po imieniu, bo się nie boi o siebie!
— Co mu jest? — szepnął Lasota do hrabianki.
Poruszyła brwiami i zarumieniła się.
— Skądże mogę wiedzieć? — odparła. — Spytaj pan!
Pokręcił głową, ale w tej chwili ktoś na przodzie krzyknął: heź ha! i kawalkada się zmieszała. Ruszono pierwszego zająca i wszyscy zajęli się łowami.
W tej chwili Aleksander zwrócił się do hrabianki i rzekł, wskazując punkt jakiś na podorywce:
— Widzi pani tego?
— Gdzie? Tam jest zając? — zawołał Lasota.
— Jest, ten będzie mój.
Obejrzał się na swoje charty, które tuż za nim chłopak wiódł na smyczy, kazał sobie smycz podać, schylił się przed hrabianką.
En votre honneur ma chasse d’aujourd’hui! — rzekł i ruszył naprzód.
— Gdzie on widzi zająca? To rola! — wołał Lasota.
Skręcili w bok za nim, zaciekawieni.
Wtem skiba się ruszyła, szarak wyskoczył.
— Heź ha! — krzyknął Aleksander, puszczając charty i cugle „Flammy“.
I pognał, jak wicher.
— Co za wzrok! — zawołał Lasota, ruszając za nim.
Szarak gnał ku lasom, w bok polowania, po chwili oddzielili się we troje od reszty towarzystwa, ale Aleksander dużo naprzód się odsądził i znikł im zupełnie z oczu w parowie.
Konie szły cwałem, upajał ich pęd, ale gdy wypadli na wzgórze, nie zobaczyli nigdzie ni psów, ni Aleksandra i zawahali się chwilę.
— Ku lasom! — zawołała zdyszana Gizela.
Polecieli dalej, wydostali się na izabelińskie pola, w dali słychać było krzyki myśliwych, gdy wtem Gizela zawołała:
— Patrz pan!
I wskazała charty Aleksandra, zziajane, wyciągnięte obok zduszonego szaraka.
Były tak zmęczone, że go nawet nie szarpały.
— A gdzież on? — zdziwił się Lasota.
Obejrzeli się: kopyta klaczy znać było na polu. Lasota poskoczył za tym śladem, nie oglądając się na hrabiankę. Coś go tknęło, był niespokojny.
Ona się zatrzymała i widziała, jak, ujechawszy kroków paręset, nagle się zatrzymał, przechylił, krzyknął „Oleś“ i z konia zeskoczył.
— Co tam? — zawołała.
— Niema go! Jezus Marja! Ratunku! Ludzi! — zaczął krzyczeć i biec nieprzytomny i nagle zapadł się jak pod ziemię.
Już była tam i zrozumiała wszystko.
Aleksander z klaczą zwalił się w „Pańską Debrę“, „Flamma“ przygniotła go, padając na korzenie dębu, potem zwaliła się na samo dno jaru, a on, wbity między rosochy, leżał na wznak nieruchomy, klacz jeszcze się rzucała w ostatnich drganiach, on twarz okrwawioną i martwą miał ku niebu zwróconą i już był spokojny.
Lasota o kilkadziesiąt kroków dalej zsunął się w głąb po mniej ostrej ścianie parowu i dopadł do niego w chwili, gdy Gizela spojrzała.
Obejrzał go, poruszył za głowę, do piersi dotknął i ramiona opuścił desperacko.
— Skończył! — szepnął blademi usty, drżąc cały.
Ka górze rozległ się krzyk, podniósł oczy: hrabianki koń uciekał z pustem siodłem, ona zemdlała.
W tydzień potem w Zborowie został z gośćmi tylko Lasota.
Aleksandra uroczyście przyjęto do rodziny, bo go pochowano z wielką okazałością w grobach Kalinowskich, w pięknej herbowej trumnie, przy uczestnictwie wielu hrabiów i magnatów, a teraz Adam z damami wybierał się zagranicę i uprosił Lasotę, by im towarzyszył i pomógł rozerwać panie, wypadkiem tym okropnym bardzo wstrząśnięte.
I Adam przybity był i zgnębiony, zaniedbał stajnię i chodził osowiały z kąta w kąt, po sto razy na dzień powtarzając:
— I co mu się stało? Taki jeździec, taki przytomny! To fatalne! Tak marnie skończył! Dałbym pół Zborowa, żeby żył! Mówiłem mu: nie bierz tej klaczy!
Nie domawiał, może sam nie zdawał sobie sprawy z uczucia tego, ale w żalu po nim był i żal do niego za zmarnowanie córki „Alicji“.
Lasota przez tydzień ten nie wziął kart do ręki, zapomniał o nich. Dniem i nocą zadawał sobie pytanie: co zabiło przyjaciela? W wypadek nie wierzył, zbyt dobrze go znał.
Ale myśli swe chował dla siebie i tylko obserwował i badał. Sądził zrazu, że znajdzie w pugilaresie zabitego jaki list, papier, coby mu prawdę odkrył, ale gdy z Adamem spełnili ten przykry obowiązek, znaleźli tylko ułożone w porządku świadectwo o odnalezieniu pieniędzy Wojewódzkiej, protokół pojedynku, pokwitowanie z zarządu Zborowa i Izabelina, kontrakt z Malickim, parę listów matki i na samym spodzie parę zeschłych kwiatów, które za dotknięciem rozsypały się w proch.
Domyślał się Lasota, od kogo były kwiaty, ale zauważył przy tańcach takie spojrzenia ich obojga, a teraz widział hrabiankę tak poruszoną nieszczęściem, że podejrzenia nawet nie miał złego.
A jednak to nie był wypadek!
Aż pewnego dnia, gdy o zmierzchu wszedł do salonu, tknęło go, że u żelaznego kominka ujrzał siedzących blisko siebie Adama i Gizelę.
Nie mówili do siebie nic, on trzymał w dłoniach jej rękę i pochylony całował.
Lasota zatrzymał się na sekundę, jakby oczom nie wierzył, a wtem Adam się obejrzał i cofnął.
Gizela nie zmieniła postawy, posępnie patrzyła w żar.
Gdy dnia tego rozeszli się na spoczynek, Lasota spytał znienacka Adama:
— Czy to prawda, że się żenisz z hrabianką?
— Skąd wiesz? Czy ci Aleksander mówił? — tamten odparł zdziwiony. — Ano tak, żenię się, tylko nie powtarzaj, to jeszcze nieoficjalne i teraz się odwlecze dla żałoby, Gizela nie chce rozgłosu.
— Więc on wiedział! — powoli jakby, do siebie rzekł Lasota. — Powiedziałeś mu...
Stanął na środku pokoju, zbladł i dławił w sobie wyrazy zgrozy, oburzenia, wściekłości.
— Nie, on mi nic nie mówił, — wyrzucił z siebie wreszcie — bo się zabił. On był dobry powiernik. Nie zdradził twego zaufania.
— Tak to dziwnie mówisz, jakbyś nierad był, żem się pierwszemu tobie nie zwierzył! — rzekł trochę urażony Adam. — Przecie on był mi bliższym.
Lasota popatrzył nań z gorzkiem szyderstwem, od wrócił się i zaczął chodzić gorączkowo po pokoju.
— Powiedział mu, powiedział! — szeptał do siebie.
— Nie rozumiem, co cię tak alteruje! — zniecierpliwił się Adam.
— Pomimo różnicy materjalnej i pozycji światowej, on był moim stryjecznym bratem; i o familijnych sprawach powinien był pierwszy wiedzieć. Żeby nie ten nieszczęsny wypadek, drużbowałby Gizeli.
— Tak, różnica była ogromna między nami. Dobrześ postąpił, owszem, bardzo rozumnie nawet. Życzę ci szczęścia i wierzę, że je mieć będziesz, bo masz wszystkie dane na dobrego męża! No i nie masz więcej takich braci. To szkoda! Dobranoc ci! Jestem haniebnie zmęczony!
— Myślałbym, żeś się upił! — ruszył ramionami Adam i wyszedł, mrucząc: — Ten sobie kartami całkiem łeb osłabił!
A Lasota rzucił się w fotel i z godzinę siedział i myślał. Wreszcie strzepnął rekami.
— Miał rację kark skręcić, bo nie dla niego była to wszystko. Quelles canailles nous sommes tous, tous tous! Nie umiemy nawet zrozumieć, co zdrowe i uczciwe, nie umiemy nawet chcieć wielkiego! I ten słusznie od nas w śmierci się schronił.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.