Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Otóż to! Przedewszystkiem trzeba interes znać, a potem go odrzucać, lub przyjmować. Ja mej propozycji nie cofam, a pan ją powinien rozważyć rozsądnie. To mi się nawet od pana należy, bom urażony. A teraz mówmy o czem innem! Niech mi pan opowie o tej Wojewódzkiej. Nie wie pan, jak skończył Sławski?
Kalinowska poprosiła na kolację; przeszli do jadalni i Malicki rzucił się zgłodniały do jadła, oczy jednak co chwila na Józię podnosząc.
Zapłakana, wystraszona, siedziała obok Aleksandra, nie tykając żadnej potrawy, tylko patrząc żałośnie to na niego, to na swą opiekunkę.
— Jedz-że Józiu! — powtarzała co chwila staruszka bezskutecznie.
Wreszcie Aleksander zwrócił się do niej.
— Jedz! — rzekł jedno słowo.
Sięgnęła posłusznie po widelec, a Malicki się roześmiał.
— Oho, większy respekt ma dla pana, niż dla pani!
— Rzadko go widuje. Ja spowszedniałam! — odparła Kalinowska dobrotliwie.
— Boisz się pana Kalinowskiego, Józiu?
Podniosła wzrok na Aleksandra.
— Wszyscy się boją! — odparła.
— Otóż kto mi daje dyplom na ludożercę! — roześmiał się. — No, już przestanę cię straszyć.
— Nie, nie! — zawołała desperacko.
— Masz serce z nią się drożyć! — szepnęła z wyrzutem Kalinowska.
— Józiu, zastanówże się, jaką wujowi robisz przykrość! — upominał surowo. — Wstyd mi za ciebie!
Pohamowała się natychmiast.
— Ja będę wuja też kochać, jeśli mnie stąd nie zabierze.