Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A jeśli zabiorę? — spytał Malicki.
— To ucieknę!
— Śliczne zamiary! — mruknął Aleksander. — Ale, żeś nie dziecko już, więc ci powiem, że i pojechać powinnaś z wujem i kochać go i być mu córką, bo jeśli będziesz się tak nierozsądnie buntować, to żadne z nas ciebie nie odwiedzi i już nas nigdy nie zobaczysz. Ale gdy twój wuj napisze, żeś dobra i uległa, to często matka do ciebie pojedzie i długo zabawi.
— A pan? — spytała niespokojnie.
— I ja przyjadę przeegzaminować cię, czy się dobrze uczysz.
Dziewczynka spuściła głowę i zapadła w rozmyślanie. Już ani razu tego wieczora nie zaprotestowała przeciw swej nowej doli i słuchała posępnie, jak Malicki pytał o godzinę wyjazdu, jak mu Aleksander oddawał jej urzędowe papiery, a potem patrzała suchęm okiem, leżąc w łóżku, jak Kalinowska pakowała jej sukienki i bieliznę w mały tłomoczek, sztukę każdą rosząc łzami.
Aleksander, ułożywszy gościa, poszedł do dworu, gdyż w małym domku nie było gościnnych pokoi, ale rano przyszedł, gdy Malicki jeszcze spał.
Kalinowska przygotowała śniadanie, Józia siedziała bezczynnie pod ścianą, ubrana już do drogi i zacięta w upartem milczeniu.
— Uspokoiła się! — rzekł zcicha do matki.
— Nie, tylko od wczoraj postarzała o dziesięć lat. Cierpi już jak dorosły człowiek i ma do nas żal, żeśmy jej nie bronili, nie zatrzymali. Wyjedzie z pierwszą goryczą i zawodem w sercu i to od nas.
— Na, no, cóżeśmv winni! Może z tem łatwiej przeniesie tęsknotę. Za parę miesięcy zapomni o nas.