Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odparł frasobliwie Adam. — Siedzi nad nim trzech weterynarzy. Jestem ogromnie zmartwiony! Taki koń!
— Moje wszystkie przechorowały szczęśliwie. Sam leczyłem.
— Zlituj się pan! Coś dawał?
— Proste bardzo środki.
— Żeby pan był łaskaw „Kormorana“ obejrzeć.
— I owszem: Ale co weterynarze powiedzą?
— Pal ich sześć z ich nauką razem! Siedzą i radzą, a siedemnaście sztuk młodzieży djabli wzięli. Jedźmy razem, konie stoją, wyrzucę furmana i powiozę panów.
— Służę, tylko proszę o dziesięć minut, by do domu skoczyć i przysłać tu zastępcę, a raczej zastępczynię.
— My tymczasem dopilnujemy! — zawołał Lasota.
Aleksander odpiął od pasa łyżwy, założył je i pomknął jak strzała. Nie upłynęło pięciu minut, już wracał, a raczej wracali we dwoje na łyżwach, on i Józia. Zostawił ją przy robotnikach, coś tłómaczył, zdjął jej łyżwy, dał ciepłe kalosze, otulił troskliwie kapturek, po głowie pogładził i pomknął dalej.
— Jestem gotów! — rzekł, stając u młyna, gdzie panowie na niego czekali.
Młyn terkotał, był już odnowiony i czynny.
Łyżwy swe rzucił Aleksander młynarzowi, a widząc, że furman zborowski zsiada z kozła, dodał:
— Zaprowadź stangreta do dworu. Tam konie po mnie idą do Zborowa, niech go odwiozą.
— Za pozwoleniem! — zaprzeczył Kalinowski. — kiyśmy pana zabrali i my odwieziemy. Właśnie mieliśmy pana odwiedzić. Pour qui nous preuez-vous donc!