Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja kazałem! — odparł za nim głos Aleksandra.
Zgarnął cugle i wskoczył na siodło i, porządkując strzemię, dodał:
— Klacz, którą-m z sobą przyprowadził, zakulała — w drodze. Wziąłem tedy moją starą, żeby przypomniała młode lata.
— Ależ czy się godzi? To kryminał! — protestował oburzony Adam. — Zresztą ona nie do chartów!
— Bądź spokojny, że dojdzie tam, gdzie żaden z waszych nie dojdzie!
— Nie nudź! — upomniała Gizela. — Wszyscy gotowi, ruszajmy!
Adam odszedł, klnąc przez zęby.
Gizela ruchem pręta i wzrokiem wskazała Aleksandrowi miejsce obok siebie i kawalkada ruszyła ku bramie.
Lasota zbliżył się do hrabianki i tak we troje wyjechali na końcu.
— Ja się nie spodziewam laurów na tem polu. Mam krótki wzrok, nic nie dopatrzę, a przy doganianiu nigdy dość konia nie wypuszczę, bo się wiecznie boję kark skręcić w tych przeklętych debrach. Ta zabawka średniowieczna, zachowana dla przyjemności takich siłaczy, jak Aleksander.
— Co? Skręcenie karku, czy szczucie zajęcy? — tamten spytał z uśmiechem.
— Żebyś sobie postanowił nawet takie głupstwo, jak zamordowanie nieszczęsnego zająca, tobyś gotów kark skręcić! Może nie?
— Zawsze lepiej kark skręcić, niż kark giąć, lub wykrzywiać. Krótszy ból i prędszy skutek.
— To moja zasada w grze. Lubię stawiać en plein. Ale w życiu lepiej się udają kombinacje i kompromisy