Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z losem i tylko giętkie karki dochodzą do celu i do szczytów.
— A ja drwię z celu, do którego się pełza, i z zaszczytów, które tak się zdobywa. Przy pierwszym takim kroku już człowiek jest pobity, bo musi sobą pogardzać, a wtedy już nawet dobrej śmierci nie jest wart!
Lasota i Gizela spojrzeli na niego. Był blady, usta miał spieczone i ponure, złe spojrzenie. Patrzył przed siebie w próżnię i dodał po chwili przerwy i namysłu:
— Tchórze i hipokryci ponadawali nikczemności różne nazwy, ale kto śmiały, rzecz nazywa po imieniu, bo się nie boi o siebie!
— Co mu jest? — szepnął Lasota do hrabianki.
Poruszyła brwiami i zarumieniła się.
— Skądże mogę wiedzieć? — odparła. — Spytaj pan!
Pokręcił głową, ale w tej chwili ktoś na przodzie krzyknął: heź ha! i kawalkada się zmieszała. Ruszono pierwszego zająca i wszyscy zajęli się łowami.
W tej chwili Aleksander zwrócił się do hrabianki i rzekł, wskazując punkt jakiś na podorywce:
— Widzi pani tego?
— Gdzie? Tam jest zając? — zawołał Lasota.
— Jest, ten będzie mój.
Obejrzał się na swoje charty, które tuż za nim chłopak wiódł na smyczy, kazał sobie smycz podać, schylił się przed hrabianką.
En votre honneur ma chasse d’aujourd’hui! — rzekł i ruszył naprzód.
— Gdzie on widzi zająca? To rola! — wołał Lasota.
Skręcili w bok za nim, zaciekawieni.
Wtem skiba się ruszyła, szarak wyskoczył.