Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XI.

Nazajutrz wymarzony był dzień do polowania
Rosa opadła i grubemi kroplami szkliła się na trawie, niebo było czyste, powietrze jasne, pełne rzeźwych zapachów. Nabrały barwy wyraźnej lasy i szmaragdowe runie, a białe pajęczyny sunęły nad ziemią, wróżąc jeszcze ciepłą jesień.
Posiodłane konie parskały ochoczo, a charty tarzały się z uciechy, lub posforowane, gotowe do lotu, nastawiały uszu i wyciągały niecierpliwie spiczaste pyski, poglądając za bramę.
Zbierali się myśliwi i szykowne amazonki, flirtowano wesoło przed pałacem, nawoływano się i dowcipkowano.
Adam, pomagając wsiąść na koń Gizeli, zdobył się nawet na komplement i rzekł z zachwytem:
— Nie wiem, kto piękniejszy i bardziej rasowy: ty, czy ten twój „Macduf“.
— Nie udawaj! — roześmiała się. — Żeby trzeba było wybierać, poświęciłbyś mnie bez wahania.
— Nie, na serjo, nie! — odparł z przejęciem.
Wtem poskoczył i poczerwieniał z gniewu.
— Kto się ośmielił ruszać i osiodłać „Flammę“? — zawołał na masztalerza, który klacz podprowadzał.