Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kalinowski wrócił i rzekł:
— Matka moja prosi pana do siebie.
Aleksander skoczył i poczerwieniał.
— Ależ ja jestem nieubrany! — wyjąkał.
— Matka wie, jakem pana porwał, ale ma interes i prosi.
Trzeba było iść, pomimo krótkiej kurtki i butów.
Po chwili znalazł się w salonie, gdzie pani Kalinowska rozmawiała z proboszczem.
Przedstawiony — pocałował jej rękę, przywitał księdza i już wiedział, jaki jest interes.
— Tak się dobrze złożyło, że pan dziś tu jest. Właśnie mówiliśmy z proboszczem o koniecznej restauracji kościoła. Pan podobno tę sprawę zagaił?
— Wielka pora, bo dach dziurawy, tynk opadł i ściana w apsydzie się rysuje, nie mówiąc o astmatycznych organach i brudnych ścianach. Proboszcz na moją uwagę za głowę się porwał i powiedział, że to będzie kosztowało dziesięć tysięcy. Ja pomyślałem, że na to i piętnastu nie wystarczy, więc, bojąc się księdza jeszcze gorzej przerazić, umilkłem.
— Ale ja, mój drogi, myślałem i myślałem. Przypomniałeś mi obowiązek, wstyd mi było, i jak tylko kollatorka przyjechała, zjawiłem się po ratunek.
— I mnie pan też zawstydził. Proboszcz mi opowiada, że pan wiele rzeczy zaniedbanych słusznie wytyka. Brak domu dla kalek przy kościele i brak zajęcia dziećmi i ludem!. Prawda, prawda! Trzeba się do tego wziąć pilnie, złe naprawić.. Ale kiedy pan złe widzi, niechże mi pan dopomoże zmienić. Pieniądze same nie wystarczą, trzeba administracji. Ja na to nie mam możności, ani czasu. Proszę o pański współudział.
— I ja też! — wtrącił ksiądz. — Zaraz powiedziałem pani: Trzeba mi pana Aleksandra z Mniszewa