Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chyba malowane. Pan ma szczęście i oko. Ależ poco je pan tu sprowadzał? Wstąpi pan na chwilę do nas, a potem pana odwieziemy.
Aleksander się zawahał.
— No, no, bez narowów! — wtrącił Lasota. — Chodź pan, wypalimy cygaro i ogrzejemy kości.
Pociągnął go i weszli do pałacu.
Kalinowski wprowadził ich do swego gabinetu, podał cygara, zadzwonił o przekąskę.
— Odżyłem, gdy mnie pan co do „Kormorana“ uspokoił. Widział pan jego świadectwo?
— Winszuję! Będziemy mieli tego na godzinę — zawołał Lasota, ręce łamiąc. — A ja chciałem pogadać po ludzku. Jakże wygląda pani Żarska? Mówił pan z nią? Nie prawda, że śliczna?
— Byłem w kantorze, w interesie plantacji Mniszewskiej. Pani weszła, wołając, że się nudzi sama w domu. Chciałem tedy odejść, ale mnie zatrzymała, kazała mężowi mnie przedstawić i po pół godziny już więcej wiedziała o mnie, niż ja sam. Pomyślałem, że stworzona na spowiednika, lub na sędziego śledczego.
— Był pan u nich w domu?
— Nie. Nie dla mnie takie stosunki.
— A jakież pan uprawia, jeśli wolno spytać?
— Żadnych. Ja wszędzie i zawsze jestem, jak Robinson. Nie mogę bywać tam. gdziebym chciał, a gdziebym mógł, tam nie chcę.
Lokaj wszedł i wywołał Kalinowskiego do macochy. Gdy zostali sami, Lasota rzekł:
— Nie trzeba przesadzać. Jeśli panu radzi, nie wypada się boczyć. W ten sposób nigdzie pan nie dojdzie.
— Może być, ale też i nie zstąpię we własnej godności.