Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie mówiłam z nim dotąd, ale dobrze się stało, żeśmy kwestji nie poruszali. Wyobraź sobie minę mamy. Gorzejby było, niż z Tekenym i hrabiną.
— To jej nie minie! — odparła Gizela, brwi marszcząc.
— Co?
— Scena i skandal.
— Jeszcze w te brednie wierzysz?
— O, nawet jestem przygotowana bronić się przed nim sama!
W tej chwili wróciła pani Kalinowska i pokazała Adamowi pierścionek z pięknym szafirem.
— Dam mu to na zaręczyny! — rzekła.
— Bardzo ładny, ale dzięki niebu, że nie dla mnie. Cóż, Giziu? Możebyśmy zrobili konno rewizję folwarków? Dawnom nie widział stadniny.
— I owszem. Przysłano mi właśnie z Warszawy nową amazonkę. Mamy przecie polować z chartami, spróbujemy nowych koni. Każ osiodłać!
I wyszła, coś nucąc.
— Więc my tu chyba zazimujemy! — zawołała w rozpaczy pani Kalinowska. — Pierwszy raz słyszę o tych polowaniach. Przecie onegdaj umawiała się z Pomorskimi, że się spotkamy w Wiedniu!
— Ba, a wczoraj umówiła się z panami o charty. Czy mama jej jeszcze nie zna?
— Nie. I chyba już nie poznam.
Adam się uśmiechnął. On właśnie zaczynał ją poznawać...