Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Lasota źle skończy! — odparła hrabianka. — A nieszczęście jego, to są, sukcesje. Ile on już wziął, a ile stracił!
— Ano, czeka go jeszcze największa, po starym Malickim.
— Potrafi i tę stracić. Ileż on tu przegrał?
— Ba, albo się przyzna?
— A wiesz, dlaczego mama taka markotna? — roześmiała się Gizela. — Wyobraź sobie: Zeszła Tekenego z hrabiną Natalją w czułej nadzwyczaj pozycji.
Tiens, z ciocią!
— Czy mogłeś coś podobnego przypuszczać? — zawołała pani Kalinowska. — Myślałam, że trupem padnę. I on się ośmielał myśleć o Gizeli!
— I mama gwałtem chciała go złapać, notabene.
— Byłaś nim zachwycona w Trenczynie.
— Bo tańczy, jak nikt i tyle!
— Ale, mój drogi, jeszcze jedną miałam zgryzotę. Aleksander tak ślicznie zaczął z Bujnicką i potem zniknął, jak kamfora. Czy on aby nie chory po tym obrzydliwym wyścigu?
— Nie. Był zajęty odstawą buraków, a dziś pojechał do Lublina.
— Poczciwy chłopak! Ślicznie dopilnował restauracji kościoła. Znalazłam dzisiaj rachunki najskrupulatniej zakończone i ksiądz był z podziękowaniem. Będzie pojutrze nabożeństwo na naszą intencję w zupełnie odnowionym kościele. Jak ten chłopak na wszystko ma czas i pamięć! Żebyż jeszcze znalazł czas na Bujnicką! Jestem pewna teraz, że ją dostanie. Ale, pokażę wam prezent, który mu dam za to zajęcie się kościołem.
Wyszła pani Kalinowska, a Adam rzekł półgłosem do Gizeli: