Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mu oczy świecą. Wykręcał się, jak węgorz od Zborowa, stręczył pięciu administratorów, ledwiem go uprosił.
— No, ale jakże będzie z wynagrodzeniem? — rzekła pani Kalinowska.— Niesposób przecie, aby nadal trwał ten dziwaczny układ z Dobroczynnością.
— Ja mu składam pieniądze w banku. Z czasem się namyśli i weźmie! — rzekł Adam. — Zresztą jest moim dziedzicem, pracuje dla siebie.
— Aż się nie ożenisz.
— Dlaczego mam się żenić! — żachnął się.
— Mój drogi, wiesz, jak mi są przykre te twoje zasady tak samolubne i cyniczne. Robicie z siebie parę dziwaków! Gizela, naprzykład, odmawia hrabiego Kocia, ty robisz impertynencje księżnej Natalji. Staniecie się pośmiewiskiem całego towarzystwa.
Oboje młodych zniosło w milczeniu admonicję; po chwili Adam rzekł:
— Powinna mama Aleksandra wyswatać. Ten będzie skłonniejszy do hymenu i dla niego się zda dobra partja, panna Bujnicka naprzykład.
— Czy on tu się wybiera z wizytą? — spytała Gizela.
— Owszem, mówił, że złoży paniom uszanowanie temi dniami. Miał też „Flammy“ spróbować do wrześniowego wyścigu. Mamy już zapisanych siedemnaście koni.
W trzy dni po tej rozmowie hrabianka wybrała się konno na spacer do jednego ze swych folwarków i, mijając Mniszew, spotkała małą Józię, wracającą pieszo z pola, z koszykiem w ręce i płaczącą.
— Czego Józia płacze? — spytała, zatrzymując konia.
Dziewczynka zaczerwieniła się jak wiśnia i nasunęła na oczy kapelusz.