Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja nie płaczę, tylko pani Kalinowska znowu się zmartwi, a pan Aleksander chyba naprawdę chory.
— Gdzież jest pan Aleksander?
— Już trzeci dzień przy stertach za lasem. Trzeci dzień pani mu obiad posyła, a on ani tknie i jeszcze mnie dzisiaj zburczał, że w upał chodzę. A on cały dzień na tym skwarze i wieczorem ledwie herbatę przełknie! Co ja pani powiem, żeby nie zmartwić?
— Powiedz, że w Zborowie będzie na obiedzie.
— Kiedy nie będzie. Wczoraj mówił, że do Zborowa nie pojedzie, aż państwo wyjadą.
— To już nie twoja rzecz! Uspokój panią Kalinowską, że go w Zborowie nakarmią!
Trąciła konia i ruszyła w bok ścieżyną ku lasowi.
Tam na Mniszewskich złogach pszenica urodziła się przepyszna, pięć stert stało już gotowych, składano szóstą. Ludzie się uwijali żwawo, a wśród nich konno stał Aleksander, nagląc i komenderując. Ujrzał ją, rzucił papierosa i podjechał, zdaleka uchylając czapki.
— Niespieszno panu nas odwiedzić! — rzekła z widocznem niezadowoleniem. — Należało to uczynić zaraz po powrocie.
— Chcę pokończyć naglące roboty, żeby potem być swobodniejszym. Zresztą myślałem, że już ktoś moją posadę zajął.
— I byłby pan temu bardzo rad! Posady honorowe nie są tak bardzo ponętne.
Była pewna, że wybuchnie, ale, o dziwo, on się tylko dziwnie uśmiechnął i odparł:
— Jakabądź ma być, zajmę ją od dziś za trzy dni i będę szczerze pracował.
— Jakto: jakabądź? Więc może pan przystanie nareszcie na wynagrodzenie dobrowolnie?