Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co? Miał pan już buraki? — zdziwił się Kalinowski.
— Niestety, jeszcze nie miałem, ale, że moja fornalka była wolna, nająłem ją do Zborowa i osobiście pilnowałem.
— Malcz ma jeszcze mało koni! — zamruczał Adam gniewnie.
— Śliczna jest pani Żarska! Prawda? — Pięć lat ją kochałem, sąsiadka z Galicji. Ale miałem inne roztargnienia: wybrali mnie za posła, interesa, służba publiczna, dobro ogółu! Ładniem na tem wyszedł. Żarski pojechał, szast, prast, oświadczył się i czytam w gazetach, masz tobie! To był drugi piorun.
— No, gdyby ona miała czekać, aż ty nie bodziesz miał roztargnień, to-by została kanoniczką! — roześmiał się Adam.
Lasota westchnął.
— Ha, zostanę kawalerem Maltańskim. Siódmą już pannę tracę i bastuję.
— Zanadtoś szczęśliwy w karty. Przestań grać i zakładać się, wtedy się ożenisz.
— Co to, to nie. Nie grać i nie zakładać się, to lepiej umrzeć! Jedyna rzecz, która mnie podnieca. Ma pan żyłkę do hazardu? — spytał Aleksandra.
— Do kart nie. Do zakładów to-bym się zapalił.
— Spróbuj pan zatem!
— Jużem spróbował. Założyłem się z losem. Skoro wygram, pójdę dalej.
Stanęli przed stajnią w Zborowie.
— Gdzie weterynarze? — spytał Kalinowski.
— Grają w karty u pana Malcza! — odparł trener, który z rządcą był w nieustannej wojnie.
— Jakże „Kormoran“?
— Źle!