Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jestem od dwunastu lat, służę od pięciu.
— Podobno, że generałowa była straszna baba.
— Nie mnie ją sądzić! Była moją dobrodziejką.
— A wójta ani śladu. A te pokoje nieopalane od kilku dni. Kobiety i stary się rozchorują. A mnie, licho wie, po co tu wlekli. Mógłby mnie pan ugościć u siebie, na folwarku.
— Mam matkę, a dwa tylko pokoje. Nie chciałem nawet proponować, matka słaba.
— Dużo też tu znajdujemy inwentarza? — trochę urażony, urzędowym tonem spytał Stanisław.
— Pięćset sześćdziesiąt sztuk, wedle ostatniego obrachunku z wójtem po śmierci pani generałowej.
— Pan bardzo przezornie postąpił, ale taka ścisłość na stemplu nam się odbije! Czy pan już ma inną posadę?
— Nie, już służyć więcej nie będę!
— A no, zapewne. Stara musiała pana zabezpieczyć.
— Nie, legatu żadnegom nie dostał. Należy mi się tylko półroczna pensja.
— Oho, jeszcze są zaległości?
— Nawet spore, bo ostatniemi czasy grosza nie można było ubłagać, a krescencję sprzedała na pniu i wzięła zgóry pieniądze.
— Ładny spadek! Starzy się ucieszą, jak się dowiedzą. No, ale gotówka gruba być musi.
— Zapewne; nie wiem. Nieboszczka trzymała kasę sama.
— Wyobrażam sobie, jak ją musieli okradać.
— Któżby? Nawet służby przy sobie nie trzymała. Stary, głuchy lokaj i dziewczynka sierota, wychowanka.
— Że też jej nie zarżnęli! — roześmiał się panicz.