Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co było pana, to i będzie.
— Wszystko? Zawsze?
— Zawsze, najlepsze! Dosyć tego walca! Tańcz pan ze wszystkiemi, nie zwracaj uwagi!
Quelle corvée! — wyrzucił z siebie wściekle.
— Jednak ja ją spełniam. Pierwszy kontredans pański, proszę nie zapomnieć.
Wysunęła się z jego rąk. On, posłuszny, zaangażował pierwszą lepszą damę i tańczył dalej, aż dopóki wodzirej nie dał muzyce sygnału.
Wtedy się rozejrzał i, nie widząc w sali hrabianki, wyszedł do gabinetu, niezdolny do rozmowy i uwagi.
W gabinecie pełno było gruchających par, szmeru rozmów, szelestu balowych sukien, urywanych uśmiechów. Perfumy i kwiaty tworzyły rozmarzającą atmosferę, nikt na niego nie uważał.
Poszedł dalej i znalazł się w buduarze pani Kalinowskiej, także pełnym ludzi i szeptów. W tej chwili Gizela Ukazała się w dalszych drzwiach. i zawołała swobodnie:
— Przysłali pana po kotyljonowe przybory? Dobrze, zabierz je pan, tu leżą!
I usunęła się; wszedł do jej saloniku, oświetlonego jedną tylko purpurową lampą. Nie było tu nikogo; na stoliku, za wysokim ekranem, leżały stosy fraszek jaskrawych.
— Bierz pan! — szepnęła prawie bez dźwięku.
A on ją ramionami do siebie przygarnął i gorejącemi usty całował. Ręce Gizeli splotły się na jego szyi i trwała długo cisza.
Wreszcie ona usunęła go, jakby z żalem, i rzekła głucho:
— Idź-że, zostaw mi trochę przytomności na resztę balu!