Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ano, zabrali nam dziecko, matka z małą pojechała. Jestem zły, jak pies.
— Więc ten jegomość naprawdę jej krewny?
— Rodzony wuj, Malicki.
— Malicki, Juljusz?
— Kat go wie, czy Juljusz! Nie byłem ciekawy spytać, kiedy obchodzi imieniny.
— Człowieku! Jeśli to Juljusz Malicki ze Strugi, to najbogatszy szlachcic w Sokalskiem. Awantura! I ta mała, to jego rodzona siostrzenica?
— Niestety, tak.
— No, to teraz Lasota caput. Niema sukcesji. Więc już zabrał dziecko?
— Dziś rano i matkę pociągnął. A że wiem, jak ona do małej przywiązana, nieprędko ją z powrotem zobaczę. Jeszcze i mnie gotowa tam za sobą przeciągnąć.
— Patrzcie-no, z tobą się dzieją nadzwyczajności!
— Istotnie i wszystkie bardzo przyjemne! — mruknął ironicznie Aleksander. — Za każdą nadzwyczajnością coś tracę. Zdaje mi się, że wreszcie to się skończy, bo nie będę miał już nic i nikogo na pastwę.
— A wiesz, że to dziecko za kilka lat będzie najpierwszą partją w Galicji? Mój drogi, jak się z nią ożenisz...
— Albo ty.
— Ja za stary.
— A ja za młody. Żal mi dziecka; kobiety nie będę pożądał. W tem wszystkiem szkoda mi też Lasoty. A może właśnie to go opamięta.
— On w łeb sobie palnie. Toć on od trzech lat pożycza na rachunek Strugi, ostatniemi czasy pojechał do Monte Carlo odegrywać się, bo się haniebnie spłókał w Wiedniu. Za dni kilka wieść o tej małej obleci Galicję i wtedy Lasota jest człowiekiem umarłym.