Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Piękna hrabianka niema szczęścia do konkurentów, boć to i Tekeny w szranki stawał.
— Pan Tekeny, sądzę, to dobra partja. Ma olbrzymie dobra, stada, pałace, no i magnackie nazwisko.
— Wszystko fałsz, zacząwszy od dóbr, skończywszy na nazwisku. Prawdziwa tylko to ta historja z ciocią. Ładnie-by wpadła hrabianka, żeby wyszła za tego draba.
Aleksander milczał, nie chcąc się zdradzić, że go to zajmuje. Wyjrzał oknem na stojące przed domem pocztowe konie i zawołał Michała, żeby znosił pakunki.
Rozpoczął się rejwach wyjazdu, tysiące poleceń i pożegnań, podziękowania Malickiego, chlipanie Józi, szczekanie Warty, aż wreszcie stary, rozklekotany kocz ruszył z przed bramy, obryzgując błotem gapiów i Aleksander, przeprowadziwszy go wzrokiem aż do zakrętu, nie wrócił już do pustego domu, ale poszedł ku dworowi, zniechęcony do życia i czynu, zbuntowany na los, zaprzysięgając sobie najuroczyściej, że już nigdy sierot nie będzie brał w opiekę.
Zajęcia rozproszyły mu czarne myśli, ale wieczór w biurze wydał mu się nieznośnie długim; deszcz padał, do pustego domu nie miał odwagi pójść, proboszcz szedł spać z kurami, więc, znudzony, ubrał się porządniej i poszedł do Adama. Słoty rozpędziły większą część gości, zostało dwuch czy trzech sportsmenów i suspirantów hrabianki, jej zwykły dwór.
Ci spędzali wieczory w salonach, więc kancelarja Adama bywała pusta i tam się ulokował Aleksander, nad stosem gazet, słuchając półuchem fortepianu z salonów.
Siedział tak dość już długo, gdy wszedł Adam.
— Jesteś! No i co słychać? — zawołał.