Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chyba, chyba, wena mu wróci! No, ale to niesłychana nowina! Muszę ją zanieść do salonu. Chodź i ty!
— W tym czarnym humorze? Dziękuję ci, wolę studjować politykę, a potem zasnąć!
Nie zasnął jednak, bo go zaczęła trapić myśl o Lasocie i póty ją w głowie obracał, aż uwierzył w zdanie Adama, że to się skończy samobójstwem. Postanowił tedy go ratować.
Jechać na Rivierę nie miał za co, ale napisał serdeczny list i wysłał go do Lasoty.
Minęło parę tygodni, wreszcie miesiąc, miewał częste wieści ze Strugi, ale matka nie obiecywała powrotu przed świętami, a Malicki wciąż powtarzał swą propozycję dzierżawną. Kalinowscy i Gizela wyjechali do Warszawy, rozpoczęły się słoty i listopadowe szarugi. Zajęcie w porządnie zorganizowanych dobrach było za małe dla Aleksandra. Zaczęła go męczyć nuda i żądza trudu i walki.
W samotne wieczory męczył się nieznośnie, bunt wzbierał, a w głębi duszy bolało to niefortunne kochanie, które przeklinał słowem, a pozbyć się nie mógł, a może i nie chciał.
Wreszcie pewnego dnia pojechał do Warszawy. Zabawił dzień jeden, do Kalinowskich wcale nie poszedł, ale zobaczył hrabiankę w teatrze. W najdalszych rzędach krzeseł ukryty patrzył ku loży, pewny, że go nie spostrzegą. Raz tylko, sekundę, poczuł lornetkę Gizeli skierowaną w tę stronę i, przerażony, zaraz wyszedł.
Tejże nocy wyjechał zpowrotem.
A przecie Gizela go dostrzegła, a co dziwniejsza, nie wspominała o tem Adamowi. Nazajutrz spodziewała się, że Aleksander kuzyna odwiedzi, ale gdy się nie zjawił, uśmiechnęła się dziwnie i była dnia tego