Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podwójnie wesoła i zalotna względem swych, asystentów. W jakiś czas potem oznajmiła matce, że na święta muszą być w Zborowie. Pani Kalinowska zaprotestowała desperacko. Nie lubiła wsi latem, tembardziej nienawidziła zimą. Ale córka miała gotowy argument.
— Mama przecie wie, że od Nowego Roku tracę rządcę. Trzeba go obrachować i uwolnić.
— I poco ci ten kram? Był spokój, samaś narobiła kłopotu swemi fantazjami.
— Niecierpię tego człowieka i łask jego nie potrzebuję!
Adam, który rozmowy słuchał, milcząc, uśmiechnął się nieznacznie.
— Może zaprosimy kogo na święta?
— Nie chcę! Ludzie mi zbrzydli!
— Czy nie myślisz wstąpić do Kanoniczek? Dałaś znowu podobno kosza temu poczciwemu Fredziowi?
— Ty nas poróżnisz z całem towarzystwem! — zawołała pani Kalinowską. — Pół Warszawy jest obrażonych.
— Phi, nie zabraknie w tem zacnem społeczeństwie amatorów na moje pieniądze.
— Wybacz, ale Fred ma sam miljony i starał się tylko o ciebie — oburzył się Adam. — I to ci przepowiadam, że lepszej partji mieć już nie możesz.
— Owszem, lepsza będzie ta, która mi się spodoba.
— Było jasne, jak słońce, że ci się Fred podobał. Wyróżniałaś go na każdym kroku. Od tygodnia bez żadnej racji wpadł w niełaskę.
Gizela ruszyła ramionami za całą odpowiedź i, nie czekając natarcia ze strony matki, wyszła z salonu. Naturalnie postawiła na swojem. Wyjechali w przeddzień wigilji, zastali na stacji ekwipaże zborowskie,