Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sanie, bo pyszna była sanna i słoneczna pogoda. Gdy stanęli na miejscu, Adam spytał zaraz o Aleksandra.
— Pan administrator wyjechał do Galicji — oznajmił lokaj.
Gizela zmarszczyła brwi.
— Kiedy? — spytała ostro.
— Wczoraj, jak tylko konie wysłano. Zapowiedział, że wróci na Nowy Rok.
— Bardzo uprzejmie z jego strony, że raczy niedługo kazać czekać na siebie! — ozwała się po francusku Gizela. — Ale proszę cię, Adamie, wyślij do niego zaraz depeszę, że go wzywam na drugie święto dla zdania rachunków.
Mais, ma chere! — upomniała matka. — Do czegóż to podobne?
— Wcale też nie wiem, gdzie wysłać depeszę! — rzekł Adam.
— A gdzieżby? Do Malickiego. Przecie on tam ma zamiar przenieść swe operacje finansowe i matrymonialne! Pilnuje bogatej dziedziczki!
— Ma rację. Nie trzeba mu przeszkadzać! — odparł flegmatycznie Adam. — Zawsze się bałem Binsteinów dla niego. Tę małą wychował, niech się z nią żeni.
— Ależ i owszem! Przedewszystkiem jednak niech tu skończy swe zobowiązania. Nie będę czekać na niego!
— Jeśli ci tak pilno, depeszę wyślę, ale poco się tak alterujesz?
Gizela opamiętała się i nie dodała więcej ani słowa, tylko była w najfatalniejszym humorze przez całe dwa dni. W drugie święto wieczorem przyszła do gabinetu Adama i spytała, czy wysłał depeszę.