Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wysłałem. Zapewne wróci w nocy! — odparł, ziewając. — I ja go niecierpliwie oczekuję, bo tu nudy wściekłe. Matka zajęta kolendą dobroczynną, a ty jesteś pieprzna, jak węgierskie jedzenie. Było poco tu jechać!
Znowu ziewnął i dodał:
— Byłem dziś na folwarkach, ale tam tak porządnie, że nawet nie mogłem się zezłościć dla apetytu. Komuż ty oddasz zarząd swego Orkiszewa, gdy go wygonisz?
— Horbaczewskiemu, ekonomowi. Poprowadzi to spokojnie dalej, bez wielkiej sztuki!
— Zapewne, masz dosyć kapitałów po bankach. Będziesz miała z czego dokładać.
Ogień się palił na kominku, Gizela umieściła się wygodnie w fotelu, w zacisznym kącie, odrzuciła głowę na poręcz, patrzyła zamyślona w ogień.
— Zbyt jestem dziś leniwa, aby się z tobą spierać — odparła. — A zresztą, choćby nawet i kapitały stopniały, to co? Byłyby jakieś nowe wrażenia! Czy cię bardzo bawią? Bo mnie ani trochę.
— Chciałbym cię widzieć w niedostatku z twoją pychą.
— Albożem pyszna?
— Jeżeli deptanie po ludziach nie jest pychą, toś skromna i pokorna.
— Musiałeś się tego frazesu nauczyć od mamy. Ręczę ci, żem nikogo nie podeptała, kto tego nie był wart. Zresztą, nie lubię tego, nie, nie robi mi to przyjemności.
Przeciągnęła się leniwie i umilkła.
Adam zapalił cygaro i rzekł: