Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Możebyśmy jutro pojechali na lisy w nocy. Aleksander mówił, że to pyszne. Jeśli dzisiaj wróci, to nas powiezie, bo zna doskonale rewiry.
Gizela nic nie odpowiedziała, a Adam rad, że wymyślił jakąś rozrywkę, poszedł do szafy z bronią i zaczął strzelby przegdądać. Tak się tem zajął, że po chwili zapomniał o obecności Gizeli.
Na podwórzu zaszczekały psy i zaraz ucichły; śnieg zaskrzypiał pod oknem, ktoś szedł, wesoło gwiżdżąc, otworzył jedne i drugie drzwi i do gabinetu Adama wszedł Aleksander.
— Jestem! — zawołał wesoło. — Co to, polowanie będzie?
— A, przecie! — wykrzyknął uradowany Adam. — Bóg cię tu zesłał, bo wściekam się z nudów.
— Nie Bóg, ale twoja depesza.
— No, jakoś wesoło ją przyjąłeś. Myślałem, że przyjedziesz, klnąc. Popsuła ci święta.
— Cóż robić? Istotnie, dobrze mi było ze swoimi. Zebrało się sporo osób wczoraj. Byli Bujniccy, doskonale się bawiono. Matka zdrowa, dzieciak się mną ucieszył serdecznie. Odżył człowiek. Aż tu przynoszą depeszę. Kazałem konie zaprzęgać i oto jestem. Służba nie drużba, trzeba ją skończyć porządnie.
— Jakto, skończyć?
— Ano, bo widzisz, przyjąłem propozycję Malickiego i biorę Strugę w dzierżawę. Kaducznie ciężki interes, bo stary wyciągnął, ile się dało, ale ja to lubię, bo to prawie niemożliwość. Wtedy się dopiero żyje przyjemnie.
Nie widział Gizeli ukrytej w fotelu, roześmiał się z prawdziwą ochotą i, rzucając się na otomanę, mówił dalej: