Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zresztą, matki z Józią ani myśleć rozłączyć. Więc przybiliśmy ręce ze starym i daliśmy sobie buzi.
— No, a Zborów? zawołał Adam.
— Dam ci drugiego siebie, mego kolegę Sochowicza. Nawet lepszy, bo żonaty, więc stateczniejszy i o kawałek chleba będzie dbał, a u mnie we łbie się pali. Dla mnie tu zamało roboty i chybabym po roku rozleniwił się z nudów i próżniactwa. Dla ciebie świetna zamiana!
— Ależ ja nie chcę! Ja cię nie puszczę! Ja cię wydziedziczę!
Aleksander się roześmiał pogardliwie.
— A toś mnie wystraszył! A ja ci wszystko zapiszę, co zdobędę. Hej, hej, może to będzie więcej, niż twój Zborów! No, ale o tem potem. Jestem oto i służę jeszcze. Pocoś mnie tak gwałtownie wzywał?
Tu Adam przypomniał sobie siostrę i zajrzał w stronę kominka, Aleksander spojrzał tam także i nagle się zerwał.
— Pani daruje! Nie przypuszczałem, że pani tu jest! — zawołał, zmieniając ton i postawę.
Ukłonił się, rysy mu się skurczyły, był sztywny, urzędowy, uważający na siebie.
Wychyliła się nieco i skinęła głową.
— To ja kazałam wezwać pana. Przepraszam, żem popsuła miłą zabawę. Będzie to ostatni raz. Słyszałam, że pan jest rozrywany w Galicji. Winszuję, robi pan świetny interes!
— Nieświetny, ale szalony. Wierzę w swoją, gwiazdę.
— Nigdy pana nie zawiodła?
— Dotychczas nie. Bez grosza dostałem Mniszew, teraz bez grosza obejmuję Strugę.
— Jakto bez grosza! — wtrącił Adam. — Przecie masz pieniądze za Mniszew.