Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Aleksander poczerwieniał i sekundę się zawahał. Niechcący się zdradził.
— Te za Mniszew rozeszły się! — odparł wreszcie.
— Gdzie? Na co? — badał Adam, a hrabianka bystro nań patrzyła.
— Już nawet nie pamiętam na co. Poszły w świat, to los pieniędzy. Mniejsza o nie, będą inne. Jak się jest na dorobku, to się tak bardzo nie liczy, ani skrupulizuje. Dziedziczne nakładają obowiązki względem przodków i następców, a zarobne są wyłączną moją własnością. Antenaci nic mi nie zostawili, więc nie mam żadnego depozytu. Życie mnie nie pieściło, mogę się byle czem obyć, a jak mam, tracę, to jest sukcesja karmazynowej krwi!
Skinął lekceważąco ręką i zwrócił się do Gizeli.
— Pani rozkaże jutro zdać administrację? Komu?
— Jutro zapolujemy na lisy o księżycu! — odparła.
— Doskonały teren! Jadąc dzisiaj widziałem kilka. Ale zdać administrację mogę do wieczora. Przygotowałem wszystko przed świętami.
— Jakto? Może i Zborów chcesz zdać jutro?
— Nie. To zajmie trochę czasu. Ale do lutego muszę skończyć! Już mnie tam ciągnie.
— A ja cię wcale nie myślę uwolnić.
— Ani się spostrzeżesz, jak się zamiana zrobi. Nie wszystko ci jedno, kto tkwi w biurze, byle był dochód i spokój, a za to ci ręczę.
— Lekkiem sercem zmienia pan stosunki i zajęcie! — wtrąciła Gizela.
— Bezdomny człowiek nie może się bawić w tęsknotę. Zresztą za mało mam tu roboty, próżniactwo tylko złe myśli rodzi. Zdrowiej mi tam będzie.