Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Raczkowski był odurzony, a żona mu wcale nie dała oprzytomnieć. Jeszcze z rynku słyszał Aleksander, jak perorowała i perorowała.
Poszedł teraz na plebanję, prowadząc klacz za cugle. Zastał proboszcza w ogródku, w rozpaczy nad złamaną piękną różą, którą niezgrabnie starał się obandażować! Stary był, otyły, sapał, robota nie szła; spojrzał dość niechętnie na interesanta.
— A co tam? Skąd? Do chorego? Czy na zapowiedzi?
— Nie. Mam inny interes. Może ksiądz dobrodziej pozwoli się wyręczyć?
— Ogrodnik waszeć? Nowy? Ze dworu? Ano, to zróbże ten opatrunek!. Jak myślisz? Francja caput!
— Nie. Trochę gliny i mchu i będzie zdrowa.
Wziął się do dzieła. Proboszcz się przypatrywał i zaczęła mu twarz się rozchmurzać.
— Dobrze robisz! Znasz się na rzeczy! Okropny był wicher, ale tam, za lasem, to dopiero była awantura! Słyszałeś? Jakże z tym panem Lasotą?
— Nie wiem. Obcy tu jestem, zdaleka jadę.
— No, to czegóż chcesz odemnie? Szukasz posady?
— I to nie. Wstąpiłem do proboszcza, żeby złożyć w szanowne ręce trzysta rubli do odbioru panu Raczkowskiemu za tydzień, jeśli nabędę Mniszew pana Lasoty.
— Aha! Żeby ci ten lis nie przeszkadzał. Masz rację, bo on ino kręci, zawsze kręci. Żeby go żona nie odmadlała, to huncwot zakosztowałby piekła! Ano w niej nadzieja, że go do czyśćca doprowadzi. Więc ty kupujesz Mniszew? Paskudne miejsce!
Aleksander skończył opatrunek, wyprostował się i spojrzał na księdza śmiało.