Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wtedy Aleksandrowi pusta myśl przyszła do głowy. Zapłacił kowalowi, skoczył na siodło i pieszczotliwie do klaczy przemówił:
— No, złota, weźmiesz ty te folbluty? Pobijesz? Śmigaj-że, jak umiesz!
Cugle zebrał i pomknął cmoknąwszy.
Klacz ruszyła, jak wicher, ledwie tykając ziemi, rozpalając się z każdą chwilą, wyciągając się w szalony kłus. Sieć żył wystąpiła na skórę, nozdrza przeświecały krwią i szła, szła w tempie, upajającem, jak wino!
Zrównała się z kalwakatą, tamte konie podwoiły biegu, jeźdźcy mimowoli dali się unosić i rozpoczął się wyścig.
Sacré nom! — posłyszał Aleksander wykrzyk swego stryjecznego brata. — Zakładamy się, panowie!
— Mój Orkan ją weźmie! — odkrzyknęła panna.
Aleksander się obejrzał i uśmiechnął. Już o sto kroków był na przedzie i przestrzeń rosła między nimi. Teraz droga szła prosto, z obu stron pola uprawne, woddali pod lasem szopa chróściana na zboże, a na widnokręgu znowu góra i las.
Ale burza szła od nich wszystkich prędzej, wicher się zerwał, chmury goniły wściekłe i kotłował już w nich huk grzmotów. Jeszcze chwila, błyskawica rozdarła niebo i padł pierwszy piorun, zaraz po nim deszcz ulewny.
Aleksander już się nie oglądał, umykał przed ulewą i oto spostrzegł otwartą szopę, skręcił, wpadł do środka i klacz osadził.
Mało co przemókł jeszcze, zeskoczył na ziemię, otrząsnął się i zaraz starannie wytarł nogi klaczy i ukrył ją w kąt.
W tej chwili zadudniało i z nowym piorunem całe eleganckie towarzystwo wpadło też pod szopę.