Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Oto pieniądze.
— Jakie?
— Za pierwsze źrebię.
— A jeśli go nie będzie? Nie wezmę.
— Tjrzeba było przeczytać i nie kwitować z odbioru. Ja pilnowałem swego interesu tylko! Chcę być spokojny o klacz przez cały rok.
— Złapano pana! — roześmiał się Lasota. — Bierz pan pieniądze, a następny raz czytaj, nim podpiszesz!
Aleksander patrzył na papier, na asygnaty, coś się burzyło w nim. Wreszcie rzekł:
— Nie pokażę się panom już więcej na oczy, bo już nie mam siły ani dziękować, ani płacić za tyle względności. Oby panom los za mnie oddał!
Był tak wzruszony, tak szczęśliwy, że, bojąc się okazać im, co czuje, prędko pieniądze zgarnął, ukłonił się im i uciekł.
— Czy warjat?! — rzekł Kalinowski.
— Kie! Ale to człowiek, któremu nikt w życiu nie okazał dobroci. Wyzyskiwany był zawsze. On nie warjat, ale pijany szczęściem! Zobaczysz, że ten będzie nam życzliwy! Okrutniem go sobie podobał! O ktoś jedzie! Aha, to Żarski. Chodźmy do pań!
Aleksander tymczasem poleciał do plebanji. Proboszcz, wtajemniczony w sprawę, czekał na niego niespokojny, bo polubił chłopaka i zajął się jego losem.
Z twarzy poznał, że sprawa dobrze poszła.
— Witam dziedzica! — zawołał. — Siadajże i opowiadaj!
— Dziękuję proboszczu, ale i nie opowiedzieć, jacy oni dobrzy, jakim szczęśliwy. Pojadę zaraz do Mniszewa, żeby jutro od świtu zacząć pracować.
— Bój się Boga, a cóż ty tam jeść będziesz, gdzie spać? Trzeba się zagospodarować.