Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To jest krew „Alicji“. To jest skarb! Nie dostała ani jednego pręta i gotowa dalej iść. Winszuję panu i dziękuję! Stawiałem na nią!
I odszedł za klaczą ku stajniom, wesoło gwiżdżąc.
Teraz ukazał się Sławski i wołał od bramy:
— Tamtych niema co czekać dzisiaj. A, przeklęte dziury i korzenie! Mój „Wampi“ do takiego terenu nienawykły. Żeby nie to, niktby go nie wziął!
— Gdzie Tekeny? — wołała desperacko hrabina Natalja.
W bramie na bicyklu ukazał się Lasota.
— Panie Wret! — wołał. — Żywo weterynarza i — ludzi posyłać! Klacz pana Tekenego dogorywa, pan Kalinowski tam nad nią został. Może uratujecie.
Zeskoczył na ziemię i do Aleksandra się zwrócił.
— A twoja jak przyszła? Druga?
— Pierwsza i cała. Jabym rad spocząć i gardło odświeżyć, ale że tam po drodze pewnie więcej jest kalek, skoczę z pomocą. Hej, Ignacy, osiodłajcie mi „Alaryka“!
— Chwilę, niechże pan wypije! — zawołała Kalinowska, oglądając się za lokajem.
We drzwiach stanęła Gizela, niosąc honorowy puhar — złotnicze cacko — nagrodę zwycięzcy, za nią lokaj niósł tacę z winem i wodą. Aleksander chciwie sięgnął po karafkę, ale hrabianka go powstrzymała, wzięła butelkę wina. wylała w puhar i podała mu.
— Człowiek wyjątkowy musi wyjątkowe mieć pragnienie. Proszę spełnić zdrowie, jakie pan chce, z moich rąk tym puharem.
— Służę. Zdrowie pań!
Skłonił się damom, puhar podniósł i wypił, od ust nie odrywając. Potem postawił go na balustradzie ganku, skłonił się raz jeszcze, a że mu już przyprowadzono