Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

osiodłanego konia, wskoczył nań i ruszył z miejsca, kłusem na drogę.
— Zwali się za bramą w rów i tam zanocuje! — rzekł Sławski.
— Dostanie zapalenia płuc! — dodał Bujnicki.
— Nic mu nie będzie! — zakończył Lasota.
— Ma pan rację! — rzekła Gizela. — Taki dziki chłop, zahartowany od dziecka, przywykły do twardego życia, zniesie wszystko bez szwanku.
Bujnicka spojrzała na nią z wyrzutem.
W tej chwili w bramie ukazał się znowu Aleksander, a z nim Żarski na bicyklu.
Wpadł pod ganek, zeskoczył i rękoma strzepnął.
— Klęska, okropność! — wołał cały w gorączce. — Cała droga usłana ofiarami. Daj Boże, żeby trzy konie zostały zdrowe i całe. Jaźwiński ma rękę wybitą, Tekenego klacz caput, Duglas Kowińskiego ochwacony kompletnie. Jednem słowem, rzeź! Zawróciłem pana Aleksandra, żeby zabrał z sobą furgony, ludzi i bryczki dla jeźdźców! A to dopiero fiasco! A nie chcieli mi wierzyć, jakem mówił: macie konie do zabawy, nie macie do rzetelnego użytku! Ot i przekonali się, poniewczasie. Szkoda biednych szkap!
— Gdzież Adam? — spytała hrabianka.
— Odprawiają egzekwje nad „Alanką“ z Tekenym. Pójdę zobaczyć bohaterkę.
Poszli wszyscy do stajen. Flamma“ najspokojniej w świecie wyciągała siano z kosza; „Wampir“ Sławskiego leżał.
— Panie Aleksandrze — zawołał Żarski do młodego człowieka, który wydawał rozkazy konno, nagląc ludzi do pośpiechu — sprzedaj mi pan swoją klacz!
Tamten się roześmiał, głową potrząsając.