Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przyjmie Gizela. Ani ty, ani ja! Tak będzie! Leć, złota!
I pomknął znowu na czerwoną łunę zachodu.
Z okien pierwszego piętra wyglądano na drogę. Wszystkie lornetki były przy oczach i na wszystkich twarzach malował się niepokój.
— Jadą! — zawołał Pomorski. — Z lasu wyjeżdżają.
— Ilu? — spytała Gizela, która jedna nie miała lornetki.
— Szarzeje! Źle widać. Dwuch, nie, jeden!
— Tekeny! — krzyknęła hrabina Natalja.
— Pewnie Sławski! — upierał się Bujnicki.
— Zjechał w dół, już nic nie widać. O, teraz drugi z lasu się wynurza. Chodźmy na ganek!
Zbiegli wszyscy na dół, wlepiono oczy w bramę. Zaczerniało w wysadzie, triumfator jechał wolno.
— O, ten dopiero pali w porę cygaro! — zaśmiał się Bujnicki. — I czapki nie ma na głowie, bo spotniał. Awantura, a toć pan Kalinowski! O, zgrali się panowie i ja i pani też! — zwrócił się do Gizeli.
Uśmiechnęła się, jakby wcale nie cierpiała na tem.
Aleksander zatrzymał się i ukłonił.
— Wiwat! Brawo! — zaczęto wołać i otoczonym się ujrzał.
— A reszta? — spytał Bujnicki.
— Pan Sławski zaraz będzie.
— A co? Nie mówiłem! A pan Tekeny?
— Tegom daleko zostawił.
Zsiadł i oddał klacz stajennemu. Wret już ją oglądał i cmokał.