Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dza proboszcza o pogrzeb na jutro i ile mam zań zapłacić?
Proboszcz się roześmiał, zażył tabaczki i odparł:.
— To tak, widzisz. Generałowa całe życie nic nie dawała na kościół, niech da po śmierci. Tak, myślę, tysiączek uszczerbku nie uczyni.
Kalinowski drgnął, a proboszcz rzecz rozwijał:
— To tak, widzisz. Za stu biedaków, których chowam darmo, chrzczę darmo, śluby daję darmo, jeden bogacz musi mi zwrócić. To sprawiedliwe; z czegóż utrzymam kościół, cmentarz, służbę. Nieprawdaż? Po wiedz to odemnie tym nowym dziedzicom. Niech pierwszy grosz spadkowy dadzą na nieboszczkę, straszyć ich nie będzie.
I śmiał się jowjalny proboszcz.
Tedy Kalinowski musiał wyznać prawdę.
— Ja im tego nie powiem, bo oni wcale nie chcą za pogrzeb płacić; ja grzebię generałową za swoje, a że mam całego kapitału pięćset rubli, więc jakże mogę dać tysiąc?
Proboszcz nagle spoważniał i poczerwieniał.
— Jakto? Oni się targują o pogrzeb swej dobrodziejki? Tak? Ano, to się potargujemy. Ja od ciebie pieniędzy brać nie będę, ani z tobą o to się układać. Przyjechali spadkobiercy, niech do mnie się udają. To takie ptaszki! No, to ci radzę od nich z życiem uciekać, bo cię ograbią i jeszcze oszkalują. Jakże to było? Opowiedz!
Kalinowski powtórzył rozmowę. Proboszcz biegał po pokoju i sapał.
— Wracaj-że i powiedz, że ja czekam na nich! — zawołał, zacierając ręce. — Bezemnie się nie obejdą. No, a cóż ty dostaniesz? Jeszcze niewiadomo?
— Owszem, nic nie dostanę.