Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i blacha, ryngraf ze starej zbroi, i z siłą, dziwną, na jej wiek, zgięła go na kolana.
— Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech! — zaczęła powoli.
Odpowiedział jej głuchy jęk tylko:
— Święć się imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje!
Kalinowski rękami zakrył twarz, do ziemi się pochylił i zapłakał. Nad łkającym skończyła modlitwę.
Potem zdjęła ze ściany krzyż, jakiś dziwny, czarny, trochę krzywy, niezgrabny.
— Masz, pocałuj go! To wszystko, coś dostał w spadku po ojcu. Z chleba więziennego ulepił. I na niego też plwali i policzkowali go i ze wszystkiego odarli. Byłeś tylko, tak jak on, był czysty! Dosyć ci!
Pomilczała chwilę i rzekła już spokojniej:
— A bądź przygotowany, że to dopiero początek. Stokroć gorsze cię czeka, jeśli kapitałów nieboszczki nie znajdą. Podejrzenie padnie na ciebie niezawodnie, możesz być nawet sądownie zaskarżony. Spodziewaj się śledztwa, rewizji, może więzienia. Za tobą może tylko świadczyć Bóg, bo ani ja, ani to dziecko, nic nie znaczymy wobec prawa. Na to moc zbieraj!
Osłupiałemi oczyma popatrzył na nią.
— Mój Boże! To okropne! One się znajdą te pieniądze. Józia może kiedy widziała, gdzie je chowała.
— O Józi zapomniałam! — szepnęła z wyrzutem Kalinowska, wychodząc.
Dziewczynka już znowu siedziała na zydelku w kącie, chusteczką obwiązawszy czoło, cichutka, wylękła, jak psiak, przywykły do razów i nędzy.
— Boli? — spytała ją troskliwie Kalinowska.
— Nie, nie boli! — szepnęła, połykając łzy.