Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Patrz-no, Giziu! — rzekła pani Kalinowska — To, zdaje mi się, pan Aleksander, tam, pod lasem.
— Może być. Pilnuje młocki. Ciekawam, czemu to dotąd u nas nie zaczął kopać buraków? Całe łany nietknięte.
Lasota, który najbliżej jechał powozu, odparł:
— Mówił mi wczoraj, że ma trzecią część wybraną.
— W Mniszewie zapewne. Taki rządca, a zarazem właściciel własnego folwarku, zawsze ma u siebie wszystko pierwej zrobione.
Lasota spojrzał na hrabiankę i złośliwie się uśmiechnął.
— Nie powiedziałaby mu tego pani.
— Owszem, będzie to pierwsza rzecz, co powiem.
— Chyba pani ma już na jutro zastępcę?
— O, nie! I on wcale za służbę nie podziękuje. Dba o nią więcej, niż się zdaje.
— Taak? — rzekł Lasota przeciągle.
— Tak, bo rachuje na dziedzictwo po Adamie i Adama nie zechce obrazić.
Lasota popatrzył znowu na hrabiankę, długo, złośliwie i rzekł:
Tiens, tiens!
— Może mi pan raczy wytłómaczyć to tiens, tiens — zawołała z brwią zmarszczoną, wyzywająca.
— Owszem, ale nie w tej chwili! — odparł, nie przestając się uśmiechać.
Kawalkada wjeżdżała w bramę zborowską.
Wypróżniły się powozy. Oprócz pań domowych przybyła panna Bujnicka, szczupła, anemiczna blondynka, z ojcem; pani hrabina Natalja, ciotka Tekenego, młoda, fertyczna wdowa, i pani Pomorska z mężem, młode małżeństwo, krewni pani Kalinowskiej z Galicji.