Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Poszli we troje i po długiej naradzie założono pierwszą parę. Aleksander wziął lejce w ręce i powiózł ich wiorst kilka. Konie okazały się za ostre i niespokojne, założono drugą parę. Tak przebierając, zabawili się do południa, wreszcie Adam zaproponował wyścig, a że hrabianka trzymała z Aleksandrem, Adam pojechał sam, oni we dwoje. Naznaczono metę w Małyniach i ruszyli.
Jak ptak lecieli. Wiatr im siekł twarze, konie szły największego kłusa, nie ustępowały na krok jedne drugim.
O parę wiorst za miasteczkiem rzekła Gizela:
— Puść go pan naprzód, niech przeforsuje swoje konie. Dopędzimy przed Małyniami.
Wstrzymał konie i rzekł z uśmiechem:
— Niechże pani zapamięta, że z pani woli przegram. Już za parę minut nie napędzimy tamtej pary. Stracone!
— Mniejsza z tem! Wicher mi oddech tamuje, wolę przegraną, niż chrypkę.
Pokręcił głową.
— A ja wolę nawet tyfus, niż przegraną.
— Ano, to leć pan!
— Już teraz za późno! — rzekł, patrząc przed siebie.
Roześmiała się.
— Gdyby nie to, mniejsza o moją chrypkę. Grzeczny pan bardzo!
— Myślałem, że pani chodzi o wyścig.
— W tej chwili nie. Chciałam spaceru i rozmowy. Dobrze się pan bawił ostatnim razem w Warszawie?
Spojrzał na nią.
— Ja wcale nie byłem temi czasy w Warszawie.