Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie wiem, co pan nazywa: temi czasy. Pytam o tę bytność, kiedy pan był na „Carmenie“.
Milczał chwilę, wreszcie odparł:
— Wtedy byłem chwilowo za osobistemi sprawami. Możem i wstąpił do teatru, nie pamiętam.
— A nas pan nie spostrzegł w loży?
— Adam mnie widział? — spytał niespokojnie.
— Nie sądzę. Był pan tak ukryty, że ja nie byłam pewna, czy się nie mylę.
Uśmiechnęła się złośliwie, więc on się rozgniewał.
— Byłem, prawda, i widziałem panią. Nie wolno mi? Dlaczego się pani śmieje? Czy to panią bawi?
— Czasami, tak! — odparła powoli.
Śmignął batem.
— Gdybym należał do towarzystwa pani, miałbym szczęście przeflirtowania jednego karnawału.
— Może być. Lubię rozmaitość.
— No, to się cieszę, że stoję na uboczu, bo po takim karnawale postrzelałbym następców.
Tiens, a możeby i to było zabawne. Miałby też pan sporą robotę, bo: die Dummen werden nie alle.
Roześmiał się.
— I taka rozmaitość bawi panią.
— Wszystko jest głupstwem! — odparła lekceważąco.
— To mi pani żal! Musi być nudne życie, pełne małostek. Czynić, czy czuć, na umor, to dopiero zabawa!
Roziskrzyły mu się oczy i rozdęły nozdrza.
Spojrzała ku niemu. Miała czasami pociąg do tej suchej, nerwowej twarzy, z której tryskała siła, wola i namiętność. Był tak różny od przeciętnych ludzi i flirt z nim byłby też oryginalny. Ale się go bała i cofała, jak przed przepaścią. Teraz jednak ośmieliła się więcej, niż zwykle.