Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wylezie. Ja kalkuluję, że gdyby nam dziesięć koni i trzech bandochów z Galicji, tobyśmy rady dali. Jeśli pan każe, to ja w niedzielę bandochów przyprowadzę.
— Dobrze! Ja też rachuję, że troskę o rolę na cię zdam. Jak mi dobrze usłużysz, to wynagrodzę sowicie. Nie będę ja miał czasu tkwić nad wami i naganiać, bo do zimy muszę budynki dźwignąć i młyn zrestaurować. Postawię nad wami dozorcę, rubla, a nie zechcecie go, to was precz wygonię!
— Już ja pana uręczam, że się zrobi! — odparł energicznie Michał.
Nic więcej nie rzekł, ale w garść splunął i jął kosić zawzięcie. Trawa i chwasty między drzewami sadu wybujały ogromnie.
— To dziwne, że to chłopi nie spaśli! — rzekł Aleksander.
— Ale do tego sadu nikt się nie pośmieli. Nikt owocu nie zerwie, nikt gniazda nie wykręci! A toć tu straszy. Po nocy nikt nie przyjdzie, a i w dzień nie bardzo.
— A ty się nie boisz?
— Ja? Ja się już niczego nie boję. Już mi straszniej nie będzie, jak jest — znowu posępnie odparł chłop.
— Nie trzeba, Michale, bez miary gorycz w duszy trzymać. Słyszałem ja, żeś ciężko zgrzeszył, aleć to pewnie w zapamiętaniu się stało. Karęś odcierpiał, u spowiedzi pewnie byłeś, trzeba w Bogu ufać. Ludzie głupi ci dokuczają, to za pokutę przyjmij, a w miłosierdziu Boskiem nadzieję miej.
Chłop znowu kosić przestał, w ziemię oczy wbił i pokręcił głową.
— Żeby to tylko jedno było — wyszeptał. — Nie jeden babę przytłukł, jak dopiekła, a każdy bije, bo cierpliwości z niemi nie stanie. Moja też nie lepsza