Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Masz co do mnie, to mów prędko, bo zasnę stojąc!
— Wyglądasz mocno zirytowany.
— Spodziewam się. Cały dzień kłóciłem się o wagę buraków, a całą noc zbierałem niedobitki wyścigu. Mam też na jutro ważny, osobisty interes, nad którym głowę łamię w nocy, bo mi hrabianka nie pozwala myśleć o Mniszewie.
— Mój drogi, nie podziękowałem ci jeszcze za zwycięstwo.
— Podziękuj klaczy, nie mnie!
— Wiesz, wygrałeś mi piętnaście tysięcy. Słusznie ci się należy połowa.
— Nic mi się nie należy, bo cię o współkę nie prosiłem. Nie mam z czego przegrywać, więc nie mogę wygrywać. Możesz klaczy sprawić złote podkowy.
— Nie żartuj! Nie zrobisz mi przykrości odmową!
— A ty mnie nie bierz za dżokeja! Jeśli ci chodzi o zrobienie mi przyjemności, to mi daj urlop na cztery dni.
— Ależ musisz tu być właśnie te cztery dni. Matka mi poleciła, żebyś co wieczór bawił damy. Jest przecie Bujnicka.
— Ba, ale ja mam kupca na Mniszew, a targuję u Binsteina Zabrańce!
— Bój się Boga! Zabrańce warte dwakroć, a Mniszew trzydzieści. Może ci trzeba pieniędzy?
— Nie, dziękuję ci! Właśnie dlatego interes smaczny, że szalony. Jeszcze nie znam warunków Binsteina.
— Doda ci Zabrańce do córki. Zobaczysz, że cię te żydy oplączą.
Aleksander milczał, Adama to przeraziło.