Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A cóż ci przywieźć na święta? — spytał, chcąc nadać inny kierunek jej myślom.
— Nie, tylko przyjechać! Napewno! Niech mi pan da słowo honoru!
— Dobrze, daję słowo honoru! — odparł, śmiejąc się.
Malicki wszedł na te słowa i zawołał:
— Widzę, że Józia odzyskała rezon. Dziękuję panu za to zwycięstwo. Żebym jeszcze uprosił matkę pana z nami.
— Matka jedzie i pozostanie, ile zechce. Ja się do proboszcza wproszę na wikt tymczasem.
— Jakto? Więc pan nie jest domownikiem u swego kuzyna, jak mi mówiła panna Bujnicka? Przecie pan ma tutaj gdzieś majątek.
— Miałem, sprzedałem niedawno, a wymówiłem się od pańszczyzny salonowej w Zborowie, bo mi to przeszkadzało w pracy i zabierało masę czasu. W tem towarzystwie jestem trochę dysonansem.
Malicki badawczo mu się przyglądał. Musieli mu Bujniccy wiele opowiadać, a teraz kombinował to, co słyszał i co widział. Bardzo był sprytny widocznie, bo zagadnął:
— I Lasotą się z panem przyjaźnił. To szczęście, że pana nie oskubał z wielkiej sympatji!
Aleksander żywo odparł:
— Względem pana Lasoty mam tyle długów wdzięczności, że żadnej usługi mu nigdy nie odmówię, ani go sądzić nie będę, lecz zawsze bronić.
— Murzyna bielić! Daj pan sobie pokój! Szkoda pana zapału! Słyszałem, że panu na dogodnych warunkach sprzedał ten folwark, który mu jak z nieba spadł. To żadna z jego strony zasługa, bo po pierwsze: pewnie prędzej odebrał od pana należność, niżby otrzymał z ko-