Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Malcz dostał ataku paraliżu i podobno umiera.
Wszyscy osłupieli. Malcz był wszystkiem w Zborowie, możnowładcą w całem znaczeniu słowa.
Kalinowski ruszył zaraz do niego, równie prawie niespokojny, jak o „Kormorana“; pani Kalinowska zaczęła biadać, co będzie, jeśli umrze.
— Jeszcze trzeba będzie tu zostać, a ja mam tyle zobowiązań w Warszawie!
— No, przecież nie mogą panie opuścić karnawału.
— Kie opuścimy! — rzekła spokojnie hrabianka. — Malcz się pewnie pokłócił znowu z Wretem; przystawią mu pijawki i pojutrze będzie zdrów. To nie pierwszy raz!
Zaczęto mówić o czemś innem, ale Adam długo nie wracał, posłano lokaja po wiadomości.
Wrócił z oznajmieniem, że jest bardzo źle.
Około dziesiątej zjawił się wreszcie Adam, jak zwykle, zimny i sztywny.
— Umarł przed chwilą — rzekł spokojnie.
— I cóż teraz będzie? — zawołała pani Kalinowska.
— A no, kazałem przynieść klucze i zapieczętować jego kancelarję. Niechże go tymczasem pochowają, potem trzeba szukać innego.
Popatrzył na Gizelę, zupełnie spokojny, że ona za niego pomyśli i dobrze poradzi.
Na trzeci dzień świąt niespodziewanie zjawili się znów w Mniszewie Adam Kalinowski i Lasota. Zastali zgiełk, ruch, dziedziniec pełen koni i obcych ludzi. Kalinowska wyszła do nich od gumien, resztę rozporządzeń dając Michałowi, który z włóczęgi stał się u Aleksandra dozorcą i zaufanym.