Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— On teraz jest panem swej woli i moim opiekunem. Jeśli będzie chodziło o obywatelską przysługę, zrobi, co będzie mógł.
— Kiedyż można go się z powrotem spodziewać?
— Nie wiem. Przed świętami sprzedał sągi do fabryki, ma pieniądze, włożył je w te konie, pojutrze kupi może bydło, może znów kawał lasu. Albo ja wiem? Zresztą, może być jeszcze gorzej. Miał być w Kuhaczu. Ta sprawa nie daje mu spokoju.
— Wojewódzcy są w Warszawie. Nie zastanie ich zatem.
— Jeszcze więc krwi nie będzie? — rzekła zcieha, z westchnieniem ulgi.
Józia wniosła herbatę na tacy, a Lasota wnet się z nią wdał w gawędę, ubawiony rezolutnością.
— Miała też panna Józia choinkę?
— Nie jestem dziecko! — obraziła się.
— Cóż panna Józia robiła w święta? Lekcyj nie było.
— Śpiewałam sobie kolędy i biegałam na łyżwach daleko, het, aż pod Zborów. Zresztą u nas zawsze robota jest przy gospodarstwie — dodała poważnie.
— Ma pani nielada pomocnicę! — zauważył.
— Niedługo już! — odparła Kalinowska. — Od wakacyj pójdzie na pensję do Galicji, do klasztoru.
— I mniszką panna Józia zostanie?
— Nie. Wrócę tutaj.
— A nie straszno na myśl o pensji?
— To co, choć i straszno? Pan Aleksander tak chce, więc tak dobrze! Będę się dobrze uczyć i na wakacje po mnie przyjedzie.
— A boi się panna Józia swego opiekuna? Bardzo srogi?